czwartek, 31 grudnia 2009

Konstanty Ildefons Gałczyński - Na nowy rok pijmy grape-fruitowy sok

Eugeniusz Zak, Pijący chłopiec
                 


Przyzywam ciebie, Euterpe,
przyzywam ciebie. Muzo miła,
ciebie, coś w gąszczu moich cierpień
do wiatru mnie nie wystawiła;

ty, która w mróz czy w słodki sierpień
Honor mój jesteś. Śmiech i Siła,
o daj, niech z twego tchu zaczerpnę,
o Najtrzeźwiejsza Euterpe,
ja, nawrócony szaławiła.

Kto trochę zna mnie, powie: racja.
(Tutaj stosowna ilustracja).
Nastepuje noworoczny Hit otwarty do wyżej wspomnianych
niesłychanych zaplątanych szalonych
Już starożytny mędrzec Pizon
rzekł, że siwucha rzecz sobacza,
a ja, gdy spojrzę na horyzont,
widzę: zbyt wielu się zatacza;

tutaj, odwagę że mam w cenie,
cholewy by nie robić z pyska,
zataczających się wymienię
bez kompromisu, po nazwiskach:

a więc zatacza się: Ciburski,
Łękopinocki, Wniebomiński,
tak samo Piknik, Serodurski,
a nawet Józef Fędoliński;

zatacza również się: Binowicz,
Ulla-Równicki, Bomorowski,
Katalogowicz, Zaporowicz,
Gzowski i Bzowski, i Mmbrowski;

się zataczają także: Jański,
Łyński i Dziński, i Kurecki,
Buński i Biński, i Aański,
a już specjalnie Kostropecki,

nie wspomnę że: o Bobowiczu,
o Bańce, Mnńce i o Żońcy,
i o wyklętym Piorunkiewiczu,
i innych się zataczających -

wszystkich wice tutaj proszę w sali,
żeby się tak nie zataczali.
Sądzę, że każdy powie: racja!
(tu by stosowna ilustracja).

A teraz, idąc śmiało w ślady
pani Świrszczyńskiej-Deotymy,
wymienię wszystkie moje rady,
jakby uniknąć tej szkarady
u progu ślicznej polskiej zimy:
A więc przyroda w pierwszym rzędzie
niech dla pijaka wzorem będzie:

Czy pije bingo? Ani troszkę,
choćbyś go do wypicia zmuszał,
czy widział kto pijana pstroszkę
lub zalanego faramusza?
Również tak samo mądre sowy
i kura, która znosi jajo,
jak wiemy, skrzętnie omijają
szyld z hasłem POKÓJ ŚNIADANKOWY,
tu ze wzruszenia jestem niemy.
Czy ominiecie?
- Ominiemy.

Dziękuję panu, co rzekł "racja".
(tu by stosowna ilustracja).

Gdy znów sięgniemy do Pizona,
znajdziemy tysiąc innych recept,
by zgraja ta zapijaczona
nie zatonęła w wódki rzece,
są również XIEGI NATANSONA
PRZECIW PIJAŃSTWU, również P. C.
K. każdym słowem ciebie zgani,
jeśliś się oddal dipsomanii.

Co do mnie, rady mam najprostsze:
Wstań rano, umyj się, pogimna-
stykuj, prezencik nabądź siostrze,
ot, szalik, by nie drżała z zimna,
piosenkę jaką zanuć cioci,
pamiętaj: ciocia cię ozłoci
i powie: racja, racja, racja.
(Tu odpowiednia ilustracja).

Wszelako, na cóż szukać w książce
sposobów, by się nie truć wódą?
Gdy lato: popatrz na chrabąszcze,
gdy zima, ot, bałwana utocz
przed samą knajpą, bo ten system
do grobn wpędza oberżystę,
niech go szlag trafi z miejsca za to,
to on jest demoralizator!

(Scena z bałwanem ma swą grację,
proszę i tu o ilustrację).
Następuje refleksje tzw. filozoficzne
Mój Boże, gdybyż człowiek wiedział,
ile jest lepszych oszołomień
niż grzybki w occie, dzwonko śledzia,
niż wódki zielonawy płomień,
niż krupnik pod chrapy niedźwiedzia,
niż wszystkie świata gastronomie...
ja-wiem... więc się wyrzekam wina,
grunt: asceza i dyscyplina.

(Kamyczku, tuż przy tym "asceza"
zrób rysuneczek, robiąc zeza).

ZAKOŃCZENIE, CZYLI GROŹBA
Tak, tak, kochanie, bez wysiłku
jeszcze nie wzeszło żadne dzieło,
więc bacz, ażeby cię po tyłka
delirium tremens nie stuknęło.
Na co ci toto, powiedz sam,
ja cię ostrzegam. Ostrze. Gam.

Takim cytatem z xiedza Baki
kończę to nocne me poemko.
O, świta. O, się budzą ptaki.
O, gołąb się za oknem przemknął
na srebrną wróżbę, na złote drzwi
otwarte dla mej ojczyzny,
dla Lecha, Czecha, Rusa i
dla całej Słowiańszczyzny.
AMEN.

WSTAWKA ŚCIŚLE PRYWATNA
(A teraz, zanim włożę szlafmycę
i się pogrążę w sny tajemnicze,
jeszcze linijki w wierszu policzę
i zaprojektuję pomniczek).

FINAŁ, CZYLI PROJEKT
"ODSŁONIŁ SŁOŃCE, WYTRZEŹWIŁ ZIEMIĘ,
POLSKIE WYDAŁO GO PLEMIĘ".
Chór

Bravo, Bravissimo! Święta racja!
(i tu by również ilustracja).

piątek, 25 grudnia 2009

Konstanty Ildefons Gałczyński - Przed zapaleniem choinki

                 I
            Wstęp


Już się dzień jak tragarz pochyla.
Trzeba wyjść na miasto. Wigilia.
Trzeba się trochę powłóczyć
zamglonymi ulicami Krakowa.
A Kraków jest dama fędesjeklowa
w biżuterii świateł sztucznych. 

                  II
  Przemówienie do ulic

 (w mimowolnej formie piosenki) 

Siostry moje, ulice,
chcę wam dziś miłość wyznać:
wy jesteście moja ojczyzna,
mój deszcz i wiatr, i śnieg.
śnieg tak pachnie jak lilia,
deszcz jak wino upija,
idąc wami słyszę, jak mija
szalony XX wiek.
W dali, na wzgórzu przystanę,
gdzie miasto zaczarowane,
wy płyniecie tam ze mną, piękniejsze
od najpiękniejszych rzek.
Siostry sny zsyłające,
Siostry moje, ulice,
w dzień na szybach ze słońcem,
w noc z wiszącym księżycem.
W was puszczałem w rynsztokach
małe łódki z papieru,
o, złote dźwięków szuflady,
o, filharmonie szmeru.
Któż tak potrafi rzewnie
mgłami zasnuć i osnuć?
Któż tak do ucha szepnie:
"Nie smuć się, bracie, nie smuć".
Wiosną ptaszki i listki,
latem jest kurz złocisty,
jesienią koncert dżdżysty,
a zimą wiatr i śnieg
i śnieg tak pachnie jak lilia,
wiatr jak wino upija,
idąc wami słyszę, jak mija
szalony XX wiek.

(W ten sposób, pojmujecie,
mam milion sióstr na świecie,
bo w każdym mieście
jest moje szczęście:
ulice, ulice, ulice.) 

                 III
  Anormalny chiromanta

Gdzie wzejdzie Gwiazdka? w niebie.
Gdzie są dziewczyny? w sklepie.
Dziewczyny ciastka sprzedają.
W sklepie jest lepiej niż w niebie.
Właśnie do sklepu wszedł chiromanta
oraz chiromanty cień -
i rzecze chiromanta: "Niech da mi panna
dwa miliony rurek z kremem".

"Przepraszam pana. Bez głupich żartów.
Ile żąda dobrodziej?",
"Cztery miliony, a zresztą - nie warto".
I tak jak wszedł, Wychodzi. 

              IV
Straszne skutki pijaństwa


Ulicą jedzie dorożka,
dorożkarz jest wlany troszkę,
i w dodatku śpiewa ten nicpoń:
"Nie przesadzajmy z prohibicją...
Nie przesadzajmy... tararara..."
Więc wnet spotyka go kara:
nagłą śmiercią umiera na koźle.
Dobrze ci tak, stary ośle.
Koń łeb odwraca. Przez smutne oko
patrzy - o, dolo gorzka.
i mówi: "Jeszcze jeden dorożkarz
odszedł nie wiadomo dokąd".
A lekarz stwierdza. I dzwonią z dziennika.
A śnieg tańczy walczyka. 

                 V
80 strażaków i 1 (jedno) bluźnierstwo

Inną ulicą z wielkim wysiłkiem
tirli-bum-tiritomba
idą strażacy i tak przez pomyłkę
grają na pożyczonych trąbach:
JESTEM DZIŚ TAKI SENTYMENTALNY,
ŻE MÓGŁBYM SPRZEDAWAĆ ŁZY.
ADRESIK: HOTEL "FENOMENALNY"
POKÓJ NR 303.

I śnieg pada przez pomyłkę.
I topnieje na jezdni.
I wiatr wieje przez pomyłkę.
A inaczej było w przepowiedni.
Bo miało być słońce we dnie
i lekkie mgiełki z rana.
Oto są przepowiednie
świętego Korbiniana.
A tutaj śnieg monstrualny
i pada, i pada, i...
JESTEM DZIŚ TAKI SENTYMENTALNY,
ŻE MÓGŁBYM SPRZEDAWAĆ ŁZY. 

                       VI
                  Zamieć

Zamieć, zamieć na bożym świecie,
na całym świecie zamieć.
Śnieg, powiadacie? A cóż wy wiecie,
co to jest zamieć?
Strach? A cóż wy możecie poradzić
na taki strach?
Na śnieżnej chmurze jak na białym byku sadzi
tłusty Sebastian Bach.
Liryka, muzyka coraz to wyższa,
do nieba by się szło,
właśnie tak, gdym Bacha w zamieć słyszał
w Paryżu, w PALAIS CHAILLOT:
Organy w chmury, w chmurach cherubin
chmurom krzyczący. "Grajcie".
. . . . . . . . . . . . . . . . .
Wszystko, coś stracił, wszystko, coś zgubił,
w Bachu, bracie, odnajdziesz. 

                  VII
               Powrót


A podobno jest gdzieś ulica
(lecz jak tam dojść? którędy?)
ulica zdradzonego dzieciństwa,
ulica Wielkiej Kolędy.
Na ulicy tej taki znajomy,
w kurzu z węgla, nie w rajskim ogrodzie,
stoi dom jak inne domy,
dom, w którymżeś się urodził.
Ten sam stróż stoi przy bramie.
Przed bramą ten sam kamień.
Pyta stróż: "Gdzieś pan był tyle lat?"
"Wędrowałem przez głupi świat."
Więc na górę szybko po schodach.

wtorek, 15 grudnia 2009

Konstanty Ildefons Gałczyński - Rozmowa między Mikołajem i Konstantym Ildefonsem

   Mikołaj:
 Jak tam, panie Ildefonsie,
czy porządki już robią się?

  Konstanty Ildefons:
Tylko bez tych 'się", gwiazduchno:
'Się" - to bujda. 'Się" to próchno.

Owo 'się" połóżmy w grobie.
Nie 'się" robi, lecz ja robię.

Jeden cegły. Drugi rymy.
Wy robicie. My robimy.


Mikołaj:
Dobrze. Dobrze. Przestań stękać.
Już nie będę sięsięsiękać,

a rozmowy naszej wątki
to są świąteczne porządki,

przeto powiedz mi, gołąbku,
czy już wszystko masz w porządku?


Konstanty Ildefons:
Niezupełnie. Ale prawie.
Zaraz wszystko ci przedstawię:

Najprzód starłem horrendalność,
wymiotłem niepunktualność.


Mikołaj:
 Jak to? Miotłą? Mów, perełko.


Konstanty Ildefons:
Właśnie. Miotłą i miotełką.

Bowiem, panie Mikołaju,
są tacy, co się spóźniają,

czas dla nich to woda mętna,
bo nie czują czasu tętna.

Mówi taki jeden z drugim:
'Przyjdę o godzinie drugiej".

A tu już i piąta mija,
gdzieś się zapodział bestyja,

gdzieś się błąka, gdzieś grasuje,
horrendalny złodziej czasu,

chodzi tępy, chodzi bierny,
cóż dla niego znaczy termin.

On tak lubi mglisto-mglasto,
między trzecią i trzynastą...

gdzieś... w czwartek... koło Filtrowej -
jak hermenegildy owe,

co czas mierżą takim kątem:
'Raczej w piątek. Koło piątej".

A my, panie Mikołaju,
czas cenimy w naszym kraju.

Niechaj grom satyry palnie
w to słówko 'ewentualnie",

w te paniusie, mój Mikusiu,
w tych cacusiów-ewentusiów.


Mikołaj:
Amen. Amen. Amen. Amen.
Niech satyra zda examen.

Jam też nie żałował ręki
dla różnej płci hermenegild;

lecz powiedz, Ildefonsini,
cóżeś jeszcze tam wyczynił,

w jakieś jeszcze strzelał ptactwo?


Konstanty Ildefons:
Ano, w ględziarstwo, w mętniactwo.


Mikołaj:
Cóż to znaczy, na Jowisza?
Takich słówek-żem nie słyszał.


Konstanty Ildefons:
Zaraz ci to. Mikołajku,
wytłumaczę: Przykład: Jajko


Mikołaj:
znosi kura.


Konstanty Ildefons:
  Ano właśnie.
Ale czasem człowiek zaśnie,

nim się dowie, o co chodzi -
bo ta... ten... hermenegilda

bardzo estetyczny styl ma
i w tym stylu ględzi co dzień:

'Jajko... problem... jest... jajczany...
kura... tak powiem... ptaszyna..."

I w tym sensie. Wykapany
'Metafizyk" Fonwizina;

ględologia na koturnie,
nie wesoło, lecz pochmurnie,

a grunt, żeby niekonkretnie.
Niekonkretnie? No, to świetnie.

Już rozumiesz?


Mikołaj:
  Ni pół słowa.
Dziwna mi ta wasza mowa,

ale miła, sercu bliska
i jak celny pocisk błyska.

Żałuję, że mi się zgasło.
Razem z wami wieś i miasto

wznosiłbym. Byłem scriptorem.
Ej! Machałbym moim piórem.

Lecz na mnie czas. Mgły pierzchają.

(pokręca wąsa)
Promień słońca lśni na wąsie.


Konstanty Ildefons:
Do widzenia, Mikołaju.


Mikołaj:
Pa, Konstanty Ildefonsie.
  (na odchodnym)
Ale, ale, takiś wesół,
maszli do radości pretekst?


Konstanty Ildefons:
Dwa.


Mikołaj:
  Co?


Konstanty Ildefons:
  Dźwignia.


Mikołaj:
  I co?


Konstanty Ildefons:
  Zespół -

Mikołaj & Konstanty Ildefons
(w duecie):
 Jak powiedział Archimedes.

poniedziałek, 14 grudnia 2009

Marcin Świetlicki - Wola Ludu

Krakowska narzeczona S. Sierakowskiego
(takiego telewizyjnego działacza młodzieżówki
komunistycznej) stwierdza, że w ogóle
nie powinienem pisać, że ostatnia książka
a i poprzednie są kompeltnie jej
niepotrzebne. Powinienem skończyć
z pisaniem i ze wszystkim, bowiem się skończyłem,
jak zauważyła owa krakowska narzeczona
S. Sierakowskiego.

Skąd ona bierze inspirację
do takiego projektu? Kto jej podyktował
ten projekt? Serce. Serce oraz rozum.
Na pewno ów S. Sierakowski starannie dobiera
współpracowników, ja tak mniemam.
Serce i rozum, to jest tom co ich wyróżnia.
Chociaż Dunin-Wąsowicz mówi, że się czepiam.

Krokowska narzeczona S. Sierakowskiego
mówi, że się skończyłem, że nie wolno mi
już pisać. Świetnie. Trzeba słuchać
głos ludu, trzeba się stosować
do ludowej mądrości. Mam projekt na przyszłe
lata: nie pisać dla was. Nareszcie odpocznę.
I tylko raz, którejś nocy, przyjdę jako koszmar,
który każe wam wstać, biec w nic
bezpowrotne.

piątek, 4 grudnia 2009

Adam Mickiewicz, Konrd Walenrod, Powieść Wajdeloty - fragment

Skąd Litwini wracali? - Z nocnej wracali wycieczki,
Wieźli łupy bogate, w zamkach i cerkwiach zdobyte.
Tłumy brańców niemieckich z powiązanymi rękami,
Ze stryczkami na szyjach, biegą przy koniach zwyciężców;
Poglądają ku Prusom i zalewają się łzami,
Poglądają na Kowno - i polecają się Bogu.
W mieście Kownie pośrodku ciągnie się błonie Peruna,
Tam książęta litewscy, gdy po zwycięstwie wracają,
Zwykli rycerzy niemieckich palić na stosie ofiarnym.
Dwaj rycerze pojmani jadą bez trwogi do Kowna,
Jeden młody i piękny, drugi latami schylony.
Oni sami śród bitwy hufce niemieckie rzuciwszy
Między Litwinów uciekli; książę Kiejstut ich przyjął,
Ale strażą otoczył, w zamek za sobą prowadził.
Pyta, z jakiej krainy, w jakich zamiarach przybyli.

"Nie wiem - rzecze młodzieniec - jaki mój ród i nazwisko,
Bo dziecięciem od Niemców byłem w niewolą schwytany.
Pomnę tylko, że kędyś w Litwie śród miasta wielkiego
Stał dom moich rodziców; było to miasto drewniane;
Na pagórkach wyniosłych; dom był z cegły czerwonej.
Wkoło pagórków na błoniach puszcza szumiała jodłowa.
Środkiem lasów daleko białe błyszczało jezioro.
Razu jednego w nocy wrzask nas ze snu przebudził,
Dzień ognisty zaświtał w okna, trzaskały się szyby,
Kłęby dymu buchnęły po gmachu, wybiegliśmy w bramę,
Płomień wiał po ulicach, iskry sypały się gradem,
Krzyk okropny: "Do broni! Niemcy są w mieście, do broni!"
Ojciec wypadł z orężem, wypadł i więcej nie wrócił.
Niemcy wpadli do domu, jeden wypuścił się za mną,
Zgonił, porwał mię na koń; nie wiem, co stało się dalej,
Tylko krzyk mojej matki długo, długo słyszałem.
pośród szczęku oręża, domów runących łoskotu,
Krzyk ten ścigał mnie długo, krzyk ten pozostał w mym uchu.
Teraz jeszcze gdy widzę pożar i słyszę wołania,
Krzyk ten budzi się w duszy, jako echo w jaskini
Za odgłosem piorunu; oto jest wszystko, co z Litwy,
Co od rodziców wywiozłem. W sennych niekiedy marzeniach
Widzę postać szanowną matki i ojca, i braci,
Ale coraz to dalej jakaś mgła tajemnicza
Coraz grubsza i coraz ciemniej zasłania ich rysy.
Lata dzieciństwa płynęły, żyłem śród Niemców jak Niemiec,
Miałem imię Waltera, Alfa nazwisko przydano;
Imię było niemieckie, dusza litewska została,
Został żal po rodzinie, ku cudzoziemcom nienawiść.
Winrych, mistrz krzyżacki, chował mię w swoim pałacu,
On sam do chrztu mię trzymał, kochał i pieścił jak syna.
Jam się nudził w pałacach, z kolan Winrycha uciekał
Do wajdeloty starego. Wówczas pomiędzy Niemcami
Był wajdelota litewski, wzięty w niewolę przed laty,
Służył tłumaczem wojsku. Ten, gdy się o mnie dowiedział,
Żem sierota i Litwin, często mię wabił do siebie,
Rozpowiadał o Litwie, duszę stęsknioną otrzeźwiał
Pieszczotami i dźwiękiem mowy ojczystej i pieśnią.
On mię często ku brzegom Niemna sinego prowadził,
Stamtąd lubiłem na miłe góry ojczyste poglądać.
Gdyśmy do zamku wracali, starzec łzy mi ocierał,
Aby nie wzbudzić podejrzeń; łzy mi ocierał, a zemstę
Przeciw Niemcom podniecał. Pomnę, jak w zamek wróciwszy
Nóż ostrzyłem tajemnie; z jaką zemsty rozkoszą
Rznąłem kobierce Winrycha lub kaleczyłem zwierciadła,
Na tarcz jego błyszczącą piasek miotałem i plwałem.
Potem w latach młodzieńczych częstośmy z portu Kłejpedy
W łódkę ze starcem siadali brzegi litewskie odwiedzać.
Rwałem kwiaty ojczyste, a czarodziejska ich wonia
Tchnęła w duszę jakoweś dawne i ciemne wspomnienia.
Upojony tą wonią, zdało się, że dziecinniałem,
Ze w ogrodzie rodziców z braćmi igrałem małymi.
Starzec pomagał pamięci; on piękniejszymi słowami
Niżli zioła i kwiaty przeszłość szczęśliwą malował:
Jak by miło w ojczyźnie, pośród przyjaciół i krewnych,
Pędzić chwile młodości; ileż ta dzieci litewskich
Szczęścia takiego nie znają płacząc w kajdanach Zakonu.
To słyszałem na błoniach; lecz na wybrzeżach Połągi,
Gdzie grzmiącymi piersiami białe roztrąca się morze
I z pienistej gardzieli piasku strumienie wylewa:
"Widzisz - mawiał mi starzec - łąki nadbrzeżnej kobierce,
Już je piasek obleciał; widzisz te zioła pachnące,
Czołem silą się jeszcze przebić śmiertelne pokrycie,
Ach! daremnie, bo nowa żwiru nasuwa się hydra,
Białe płetwy roztacza, lądy żyjące podbija
I rozciąga dokoła dzikiej królestwo pustyni.
Synu, plony wiosenne, żywo do grobu wtrącone,
To są ludy podbite, bracia to nasi Litwini;
Synu, piaski z zamorza burzą pędzone - to Zakon".
Serce bolało słuchając; chciałem mordować Krzyżaków
Albo do Litwy uciekać; starzec hamował zapędy.
"Wolnym rycerzom - powiadał - wolno wybierać oręże
I na polu otwartym bić się z równymi siłami;
Tyś niewolnik, jedyna broń niewolników - podstępy.
Zostań jeszcze i przejmij sztuki wojenne od Niemców,
Staraj się zyskać ich ufność, dalej obaczym, co począć".
Byłem posłuszny starcowi, szedłem z wojskami Teutonów;
Ale w pierwszej potyczce ledwiem obaczył chorągwie,
Ledwiem narodu mojego pieśni wojenne usłyszał,
Poskoczyłem ku naszym, starca ze sobą przywodzę.
Jako sokół wydarty z gniazda i w klatce żywiony,
Choć srogimi mękami łowcy odbiorą mu rozum
I puszczają, ażeby braci sokołów wojował,
Skoro wzniesie się w chmury, skoro pociągnie oczyma
Po niezmiernych obszarach swojej błękitnej ojczyzny,
Wolnym odetchnie powietrzem, szelest swych skrzydeł usłyszy;
Pójdź, myśliwcze, do domu, z klatką nie czekaj sokoła".

Skończył młodzieniec; a Kiejstut słuchał ciekawie, słuchała
Córa Kiejstuta, Aldona, młoda i piękna jak bóstwo.
Jesień płynie, z jesienią ciągną się długie wieczory;
Kiejstutówna, jak zwykle, w sióstr i rówiennic orszaku
Za krośnami usiada albo się bawi przędziwem;
A gdy igły migocą, toczą się chybkie wrzeciona,
Walter stoi i prawi cuda a krajach niemieckich
I o swojej młodości. Wszystko, co Walter powiadał,
Łowi uchem dziewica, myślą łakomą połyka;
Wszystko umie na pamięć, nieraz i we śnie powtarza.
Walter mówił, jak wielkie zamki i miasta za Niemnem,
Jakie bogate ubiory, jakie wspaniałe zabawy,
Jak na gonitwach waleczni kopije kruszą rycerze,
A dziewice z krużganków patrzą i wieńce przyznają.
Walter mówił o wielkim Bogu, co włada za Niemnem,
I o niepokalanej Syna Bożego Rodzicy,
Której postać anielską w cudnym pokazał obrazku.
Ten obrazek młodzieniec nosił pobożnie na piersiach:
Dziś Litwince darował, gdy ją do wiary nawracał,
Gdy pacierze z nią mówił; chciał wszystkiego nauczyć,
Co sam umiał; niestety, on ją i tego nauczył,
Czego dotąd nie umiał: on nauczył ją kochać.
I sam uczył się wiele; z jakim rozkosznym wzruszeniem
Słyszał z ust jej litewskie już zapomniane wyrazy.
Z każdym wskrzeszonym wyrazem budzi się nowe uczucie
Jako iskra z popiołu; były to słodkie imiona
Pokrewieństwa, przyjaźni, słodkiej przyjaźni, i jeszcze
Słodszy wyraz nad wszystko, wyraz miłości, któremu
Nie masz równego na ziemi, oprócz wyrazu - ojczyzna.

"Skądże - pomyślał Kiejstut - nagła w mej córce odmiana?
Gdzie jej dawna wesołość, gdzie jej dziecinne rozrywki? -
W święto wszystkie dziewice idą zabawiać się tańcem,
Ona siedzi samotna albo z Walterem rozmawia.
W dzień powszedni dziewice trudnią się igłą lub krośną,
Jej z rąk igła wypada, nici plątają się w krośnach,
Sama nie widzi, co robi, wszyscy mi to powiadają.
Wczora postrzegłem, że róży kwiatek wyszyła zielono,
A listeczki czerwonym umalowała jedwabiem.
Jakże mogłaby widzieć, kiedy jej oczy i myśli
Tylko oczu Waltera, rozmów Waltera szukają.
Ile razy zapytam, gdzie ona poszła? - w dolinę;
Skąd powraca? - z doliny; cóż w tej dolinie? - młodzieniec
Ogród dla niej zasadził. Jestże ten ogród piękniejszy
Niżli me sady zamkowe? - (Pyszne Kiejstut miał sady,
Pełne jabłek i gruszek, dziewic kowieńskich ponęta.)
Nie ogródek to wabi; zimą widziałem jej okna,
Cała szyba tych okien, co obrócone do Niemna,
Czysta jakby śród maja, lód nie zaciemił kryształu;
Walter chodzi tamtędy, pewnie siedziała u okna
I gorącym westchnieniem lody na szybach stopiła.
Ja myśliłem, że on ją czytać i pisać nauczy,
Słysząc, że wszyscy książęta dzieci swe uczyć zaczęli;
Chłopiec dobry, waleczny, jak ksiądz w pismach ćwiczony,
Mamże go z domu wypędzić? on tak potrzebny dla Litwy:
Hufce najlepiej szykuje, sypie najlepiej okopy,
Broń piorunową urządza, jeden mi staje za wojsko.
Pójdź, Walterze, bądź zięciem moim i bij się za Litwę!"

Walter pojął Aldonę. - Niemcy, wy pewnie myślicie,
Że tu koniec powieści: w waszych miłośnych romansach
Gdy się rycerze pożenią, kończy trubadur piosenkę.
Tylko dodaje, że żyli długo i byli szczęśliwi.
Walter kochał swą żonę, lecz miał duszę ślachetną;
Szczęścia w domu nie znalazł, bo go nie było w ojczyźnie.

Ledwie śniegi ponikły, pierwszy zanucił skowronek,
Innym krajom skowronek miłość i rozkosz obwieszcza,
Biednej Litwie co roku wróży pożary i rzezie;
Ciągną szeregi krzyżowe niezliczonymi tłumami,
Już od gór zaniemeńskich echo do Kowna zanosi
Wojska mnogiego hałasy, chrzęst zbrój, rżenia rumaków.
Jak mgła spuszcza się obóz, błonia szeroko zalega,
Tu i ówdzie migocą straży naczelnych proporce
Jak łyskania przed burzą. Niemcy stanęli na brzegu,
Mosty po Niemnie rzucili. Kowno dokoła oblegli.
Dzień w dzień ad taranów walą się mury i baszty,
Noc w noc miny burzące kopią się w ziemi jak krety,
Pod niebiosami ognistym unosi się bomba polotem
I jak sokół na ptaki z góry na dachy uderza.
Kowno w gruzy runęło - Litwa do Kiejdan uchodzi;
W gruzach runęły Kiejdany - Litwa po górach i lasach
Broni się; Niemcy dalej ciągną plądrując i paląc.
Kiejstut z Walterem pierwsi w bitwach, ostatni w odwrocie,
Kiejstut zawsze spokojny; od dzieciństwa przywyknął
Bić się z nieprzyjacielem, wpadać, zwyciężać, uciekać.
Wiedział, że jego przodkowie zawsze z Niemcami walczyli,
Idąc w ślady swych przodków bił się i nie dbał o przyszłość.
Inne były Waltera myśli; schowany śród Niemców,
Znał potęgę Zakonu; wiedział, że mistrza wezwanie
Z całej Europy wyciąga skarby, oręże i wojska.
Prusy broniły się niegdyś, starły Prusaków Teutony,
Litwa pierwej czy później równej ulegnie kolei;
Widział niedolę Prusaków, drżał nad przyszłością Litwinów.
"Synu - Kiejstut zawoła - zgubnym ty jesteś prorokiem;
Z oczu mi zdarłeś zasłonę, aby otchłanie pokazać.
Kiedy ciebie słuchałem, zda się, że ręce osłabły,
I z nadzieją zwycięstwa z piersi uciekła odwaga.
Cóż poczniemy z Niemcami?" - "Ojcze - Walter powiada -
Wiem ja sposób jedyny, straszny, skuteczny, niestety!
Może kiedyś objawię". - Tak rozmawiali po bitwie,
Nim ich trąba ku nowym bitwom i klęskom wezwała.

środa, 2 grudnia 2009

Jacek Dehnel - Pociąg Pistoia - Poretta

Prawie dwa lata po tym - a nagle tak czysto
pamiętam tamten lipiec i podróż z Poretty
do Pistoi, i powrót w skwarne popołudnie
na kolację (nadmierne ilości melona
i cienkich plastrów szynki). Tamtego mężczyznę
w kościele San Paolo, co kłócił się z Bogiem,
a potem z Nim się godził. Tamte puste sale
muzeum Marniego, o którym wiedziałem
tyle, że Michał lubił jego krągłe rzeźby,
a tu całe muzeum. Dsalej baptysterium
jak biała głowa cukru, w środku tapiseria:
pięćset gatunków kwiatów, jednorożec, ptaki.
Lecz przede wszystkim powrót - wysokie wiadukty
w górach jak pajeczyny ponad przepaściami
głębokiej zieloności. Prześwietlone liście
- jak lipowe, lecz większe - bijące o ramy
pouchylanych okien.
------------------- Nagle po dwóch latach,
w przypadkowej podróży z Krakowa na północ
myślę: "Tyle mi dano. Starczy tamten lipiec,
i półtorej godziny podróży pociągiem
z Pistoi do Poretty. Jeśli ktoś mnie kiedyś
zapyta: "Czy jechałeś pociągiem z Pistoi
do Poretty?" nie będę musiał opowiadać
o wiaduktach i liściach, tapiserii, słońcu,
tylko powiem: "Jechałem". I będziemy obaj
jak dwoje małych dzieci wpatrzonych w ogromną
i połyskliwą kulę z polerowanego
srebra.
Pociąg Kraków-Warszawa, 2. VI. 1903

poniedziałek, 23 listopada 2009

Marcin Świetlicki - Listopad, niemal koniec świata

Listopad, niemal koniec świata, kilka minut przed zmierzchem.
Schroniłem się w kawiarni, siadłem tyłem do światła.
Wolne? Zajęte - odpowiadam, rzucam kurtkę na to drugie krzesło.

Och, gotów jestem już wyjść z tego miasta, ręce wytrzeć o
liście, cały ten kurz, tłuszcz miasta
wytrzeć o liście, wyjdź ze mną, zobaczysz.

Znudzimy się i pozabijamy po tygodniu, ale pomyśl o tych
łunach, które pozostawimy za sobą, o tych wszystkich miejscach
i kobietach, mężczyznach; pomyśl - z jaką ulgą

będziemy krzyczeć w hotelowym pokoju, na najwyższym piętrze,
a nasze krzyki dotrą na pewno aż na
portiernię. Wolne? Już za chwilę będzie wolne - odpowiadam. Zmierzch.


http://www.youtube.com/watch?v=Q50Jnssea6s

czwartek, 19 listopada 2009

Leopold Staff - Deszcz Jesienny

O szyby deszcz dzwoni, deszcz dzwoni jesienny
I pluszcze jednaki, miarowy, niezmienny,
Dżdżu krople padają i tłuką w me okno...
Jęk szklany... płacz szklany... a szyby w mgle mokną
I światła szarego blask sączy się senny...
O szyby deszcz dzwoni, deszcz dzwoni jesienny...

Wieczornych snów mary powiewne, dziewicze
Na próżno czekały na słońca oblicze...
W dal poszły przez chmurną pustynię piaszczystą,
W dal ciemną bezkresną, w dal szarą i mglistą...
Odziane w łachmany szat czarnej żałoby
Szukają ustronia na ciche swe groby,
A smutek cień kładzie na licu ich młodem...
Powolnym i długim wśród dżdżu korowodem
W dal idą na smutek i życie tułacze,
A z oczu im lecą łzy... Rozpacz tak płacze...

To w szyby deszcz dzwoni, deszcz dzwoni jesienny
I pluszcze jednaki, miarowy, niezmienny,
Dżdżu krople padają i tłuką w me okno...
Jęk szklany... płacz szklany... a szyby w mgle mokną
I światła szarego blask sączy się senny...
O szyby deszcz dzwoni, deszcz dzwoni jesienny...

Ktoś dziś mnie opuścił w ten chmurny dzień słotny...
Kto? Nie wiem... Ktoś odszedł i jestem samotny...
Ktoś umarł... Kto? Próżno w pamięci swej grzebię...
Ktoś drogi... wszak byłem na jakimś pogrzebie...
Tak... Szczęście przyjść chciało, lecz mroków się zlękło.
Ktoś chciał mnie ukochać, lecz serce mu pękło,
Gdy poznał, że we mnie skrę roztlić chce próżno...
Zmarł nędzarz, nim ludzie go wsparli jałmużną...
Gdzieś pożar spopielił zagrodę wieśniaczą...
Spaliły się dzieci... Jak ludzie w krąg płaczą...

To w szyby deszcz dzwoni, deszcz dzwoni jesienny
I pluszcze jednaki, miarowy, niezmienny,
Dżdżu krople padają i tłuką w me okno...
Jęk szklany... płacz szklany... a szyby w mgle mokną
I światła szarego blask sączy się senny...
O szyby deszcz dzwoni, deszcz dzwoni jesienny...

Przez ogród mój szatan szedł smutny śmiertelnie
I zmienił go w straszną, okropną pustelnię...
Z ponurym, na piersi zwieszonym szedł czołem
I kwiaty kwitnące przysypał popiołem,
Trawniki zarzucił bryłami kamienia
I posiał szał trwogi i śmierć przerażenia...
Aż strwożon swym dziełem, brzemieniem ołowiu
Położył się na tym kamiennym pustkowiu,
By w piersi łkające przytłumić rozpacze
I smutków potwornych płomienne łzy płacze...

To w szyby deszcz dzwoni, deszcz dzwoni jesienny
I pluszcze jednaki, miarowy, niezmienny,
Dżdżu krople padają i tłuką w me okno...
Jęk szklany... płacz szklany... a szyby w mgle mokną
I światła szarego blask sączy się senny...
O szyby deszcz dzwoni, deszcz dzwoni jesienny...

poniedziałek, 16 listopada 2009

Antoni Słonimski -Smutno mi Boże

Że z podróży dalekiej do ojczyzny płynę
I że się serce z piersi wyrywa bezradnie,
I że mnie czeka niebo ojczyzny mej sine,
że już gwiazd nie zobaczę, co błyszczą jak żadne,
że mnie szelestem tkliwym żegna ciche morze -
Smutno mi, Boże!

Dzikie nade mną płyną na północ łabędzie,
Lecz znów przyfruną nad morze, gdy zechcą.
że tam się urodziłem, gdzie przyjąć mnie nie chcą.
że kraj ojczysty, kiedyś był piękny w legendzie.
że mnie przeklina język, w którym tworze -
Smutno mi, Boże!

że nikt mnie tutaj szyderczo nie pytał
O krew moją i dziadów, którymi się szczycę
I że w dzieciństwa mego wracam okolicę.
I że mnie w Polsce nikt nie będzie wital,
I że na gorycz moją nic już nie pomoże -
Smutno mi, Boże!

że jest tam w kraju ktoś, kto tylko lubi,
że dla najlepszych ledwo jestem obojętny
I że mnie pali ten ogień namiętny,
że nam żarliwą miłość, co mnie gubi
Do ziemi, której serce zapomnieć nie może -
Smutno mi, Boże!

środa, 11 listopada 2009

Wisława Szymborska - Nic dwa razy






Nic dwa razy się nie zdarza
i nie zdarzy. Z tej przyczyny
zrodziliśmy się bez wprawy
i pomrzemy bez rutyny.

Choćbyśmy uczniami byli
najtępszymi w szkole świata,
nie będziemy repetować
żadnej zimy ani lata.

Żaden dzień się nie powtórzy,
nie ma dwóch podobnych nocy,
dwóch tych samych pocałunków,
dwóch jednakich spojrzeń w oczy.

Wczoraj, kiedy twoje imię
ktoś wymówił przy mnie głośno,
tak mi było, jakby róża
przez otwarte wpadła okno.

Dziś, kiedy jesteśmy razem,
odwróciłam twarz ku ścianie.
Róża? Jak wygląda róża?
Czy to kwiat? A może kamień?

Czemu ty się, zła godzino,
z niepotrzebnym mieszasz lękiem?
Jesteś - a więc musisz minąć.
Miniesz - a więc to jest piękne.

Uśmiechnięci, współobjęci
spróbujemy szukać zgody,
choć różnimy się od siebie
jak dwie krople czystej wody.

poniedziałek, 9 listopada 2009

Darek Foks - Francuskie oddalenie

dla A.P.

Przedarłem się przez poranną pocztę i nie znalazłem
przekładu mojej prozy na francuski, co miał być
już wczoraj. Jeszcze trzy lata temu „wczoraj”
było wczoraj. Znalazłem prośbę o zdanie na okładkę

zbioru wierszy o szybkim umieraniu. Na wczoraj.
Nie na to czekałem, nie to napiszę. Umieraj wolniej,
a ja poczekam w skupieniu na list od tej,
która dobrze napisała o mojej powieści, co chyba jednak

nie wyjdzie po francusku. Nie jest żadną ważną figurą,
co pozwala jej siadać także koło magistrów
i tych z licencjatem, a przede wszystkim pod parasolem,
bo jakoś tak się złożyło, że kiedy ostatnio ją widziałem,

spadł deszcz, który przegonił profesorów i doktorów
z ogródka do wnętrza kawiarni. Najpierw
pisze dobrze o mojej powieści, co chyba jednak
nie wyjdzie po francusku, a potem pokazuje

białe majtki. Kapało jej na nogi, więc podciągnęła
kolana pod brodę, wciskając się mocniej w krzesło.
Była w kusej sukience i kiedy odwróciłem się,
żeby sprawdzić, czy nie kapie za bardzo na moją torbę

z pirackim reprintem Walk ulicznych Stefana Roweckiego
z legalnej księgarni naukowej o rzut reprintem od ogródka,
ujrzałem jej uda i białe majtki. Walki uliczne zamokły.
Najbardziej ucierpiał rozdział o oczyszczaniu z tłumu

placu, ulicy i ogrodzeniu części miasta.
Ten o zdobywaniu budynku też nie wyglądał najlepiej.
W tamtej chwili cała ta wiedza nie była mi potrzebna.
Deszcz oczyścił z tłumu plac przed kawiarnią

i Krakowskie Przedmieście przy pomniku Mickiewicza,
a ogrodzenie było tu zawsze. Podrozdziały
o sygnalizacji optycznej i akustycznej bardziej
by mi się wtedy przydały. Trudno. Nie było czasu na lekturę.

„Gdy w ten sposób plac zostanie oczyszczony,
a wszystkie prowadzące do niego ulice zagrodzone,
wojsko ma swobodę ruchów”. Dzięki, Stefan,
lecz następnym razem ona na pewno będzie w spodniach.

niedziela, 8 listopada 2009

Marcin Świetlicki - Baczność!

Skończyło się dzieciństwo. Baczność! - mówi Pani.
Skończyło się! - od teraz będziemy chadzali
czwórkami. Lub parami. Już się nie schowamy.
Już będziemy zmuszeni głosować. I tańczyć
wszystkie przedziwne narodowe tańce.
Będziemy jednym ogromnym różańcem.

Skończyło się dzieciństwo. Baczność! - mówi Pani.
Wszyscy wejdziemy przez Europę do
supermarketu-katedry, tam Prezydent czeka
oraz czeka tam na nas przemiła Autorka
naszego podręcznika. Wszyscy zaśpiewamy
piosenkę napisaną przez to cudne Państwo.

Skończyło się dzieciństwo. Baczność! - mówi Pani.
Napiszemy felieton do kolorowego
pisemka. To doprawdy jest
zajęcie dla prawdziwych mężczyzn. I poprowadzimy
telewizyjny program kulturalny.
Mieliśmy tonąć, jednak utrzymamy

się na powierzchni. I skończyło się
dzieciństwo. Baczność! Już skończyło się.
Więc wywalczmy sobie dostęp
do ciepłych zagranicznych mórz i internetu.
Stworzymy jedną supersprawną zgodną
sieć komórkową. Baczność! Lepsze papierosy,

lepszy alkohol. Wciąż lepsze i lepsze
podpaski i pampersy, samochody, proszki.
Na zajęciach rytmiki zapoznamy się
z muzyką techno. Kiedy patrzę w twoje
oczy - to się jak akwizytor czuję, mały,
przegrany, próbujący kupę śmiecia sprzedać

nikomu. Jeśli jesteś - przyślij mejla. To jest
najgorsza rola - akwizytor, który
wciska śmieci nikomu. Jeżeli istniejesz -
to przyślij esemesa. Mogę być ci wierny.
Nic mi nie pozostało. Bo skończyło się.
Kulę i bolę się.

Julian Tuwim - Puste mieszkanie

Nigdy nie zostawiaj mieszkania samego. Nie dlatego,
że mogą okraść. Z całkiem innego, mało znanego powodu.

Nic nie opisze stężałej i sztywnej żałoby mieszkania,
kiedy nas nie ma w domu.
Zegar, dyrygent pustki, waha się sześćdziesiąt razy na
minutę, czy rzucić się ze ściany w otchłań znierucho-
miałego czasu, czy wytrwać.
Meble przemilczają najzajadliwsze plotki o nas. Cza-
sem westchną, trzasną i znowu milczenie.
Sądzę, że w czasie naszej nieobecności nie byle kto ko-
rzysta z mieszkania jako z garsoniery.Wierz mi, że się
tam odbywają najupiorniejsze orgie nieodbitych w lu-
strze wydarzeń, które, żyjąc i będąc w domu, nazy-
wamy: Nie, Nijakie, Żadne, Nie było.
Czechły i pokrowce latają jak na seansie. W najlepszym
razie są na odlocie. Szkła w kredensie przelewają się po
brzegi tryumfującą nicością. Książki, jak zawsze, sztor-
cem; ważne, ściśle feudalne.
Ale i one, tj. linijki żywych niegdyś czcionek, zaczy-
nają chorowicie fermentować szarym liszajem śmiertel-
nego szeptu.
Nie pytaj o zawartość szuflad i szaf. Słyszysz, jak te
dwa słowa zaszumiały?
Zaprawdę, zapradę powiadam ci: gorsi złodzieje
i niszczyciele plądrują mienie twoje i godziny, niż ci,
których się obawiasz, zostawiając puste mieszkanie.

wtorek, 27 października 2009

Władysław Broniewski - Bar "Pod Zdechłym Psem"

Zanim się serce rozełka,
- czemu? – a bo ja wiem? -
warto zajrzeć do szkiełka
w barze „Pod zdechłym psem”.

Hulał po mieście listopad,
dmuchał w ulicę jak flet,
w drzwiach otwartych mnie dopadł,
razem do baru wszedł.

„Siadaj, poborco litości,
siewco zgryzot wieczornych.
Czemuś drzew nie oczyścił?
Kiepski z ciebie komornik.

Lepiejby z trzecim kompanem…
Zresztą można i bez” …
Ledwiem to rzekł, już stanął
trzeci mój kompan: bies.

„Czym to ja się spodziewał
pić z takimi jak wy?
Pierwszy będzie mi śpiewał,
drugi będzie mi wył.

Cyk! kompania! Na zdrowie!
Pijmy głębokim szkłem.
Ja wam dzisiaj o sobie opowiem
w barze „Pod Zdechłym Psem”.

I poniosło, poniosło, poniosło,
na całego, na umór, na ostro,
i listopad pijany i bies,
a mnie gardło się ściska do łez.

I poniosło, poniosło, poniosło,
w sali uda o uda trze foxtrott,
w koło piją, całują, wrzeszczą
nieprzytomnie, głupawo, złowieszczo.

przetaczają się falą pijaną
i tak – do białego dnia…
Milcząc pijemy pod ścianą
diabeł, listopad i ja.

„Diable, bierz moją duszę,
jeśli jej jesteś rad,
ale przeżyć raz jeszcze muszę
moje czterdzieści lat.

Daj w nowym życiu, diable,
miłość i śmierć, jak w tem,
wiatr burzliwy na żagle,
myśl - poza dobrem i złem.

Znów, będę bił się i kochał,
bujnie, wspaniale żył.
Radość, a nie alkohol,
wlej mi, diable do żył” …

Diabeł był w meloniku,
przekrzywił go: „Żyłeś dość,
to dlatego siedzimy przy twoim stoliku
siedzimy: rozpacz i złość.

Głupioś życie roztrwonił.
Życie – to jeden haust.
Słyszysz, jak kosą dzwoni
stara znajoma, Herr Faust?

Na diabła mi dusza poety?
- tak ze mnie diabeł drwi, 0
w wiersześ wylał, niestety,
resztki człowieczej krwi”…

Zniknęli czort z listopadem,
rozwiali się – gdzie? – bo ja wiem?
A ja na podłogę padam
w barze „Pod Zdechłym Psem”.

Szumi alkohol i wieczność…
Mruczą: „Zalał się gość”…
A ja: „Zgódźcie na Drogę Mleczną
Taksówkę… Ja już mam dość”…

poniedziałek, 26 października 2009

Juliusz Wit - Człowiek z uciętym uchem

czasem otwiera się płowe niebo
i płonie w nim róża barwnych pożarów
różowy dzwon zachodu

o bez miłości i bez gniewu
wplątani w ochrypły zgiełk zegarów
czuwamy ponad ziemią

Vincent i Theodor

nie ma ucieczki z świata kolorów
gdy stygną południa dojrzałe stawy
gdy drzemią
olsnieni nabrzmiałą krzyczącą porą
ludzie konie i trawy

nie ma ucieczki z świata kolrów

jest ratunek w świat obłąkany

o ziemio
zwierzęca ziemio
jak wypowiedzieć twe wonne czary

doktorze
dobry doktorze Gachet
czas jest okrągły jak morze
morze wrząco liliowe

wstrzymajcie świata gorące zegary
niech ziemia i niebo ułożą się do snu
bezsennie i głucho

którąż powrotną wzruszoną wiosną
zakwitnie księżyc nad śpiącym światem
ucięte ucho

wtorek, 20 października 2009

Tadeusz Różewicz - Czołg - pomnik

Czołg
Pancerny czerep
na granitowym cokole
pomnik spalonych ludzi
wśród łagodnego zieleńca

Szanujcie zień i kwiaty

Tu przed dziesięciu laty
z pancernej wieży czarnej
wyskoczył płomień żywy
i krzycząc
gasł

Róże płoną
lasy stoją
w ciszę złocistą odziane
świecą imiona
odbudowanych miast

Szanujcie zieleń i kwiaty

I czcijcie płomień żywy
który za wolność tej ziemi
młody i jasny zgasł

sobota, 17 października 2009

Marcin Świetlicki - Pod wulkanem

Po zdjęciu czarnych okularów
ten świat przerażający jest tym bardziej.
Prawdziwy jest. Właściwe barwy
wpełzają we właściwe miejsca.
Wąż ślizga się po wszystkim, co napotka.
Właśnie nas dotknął.

Niczego o nas nie ma w Konstytucji.

Śnieg spadnie i zakryje wszystko.
Na razie widać jednak miasto
- czarną kość rozjaśnioną niekiedy światłami
maleńkich samochodów, usiadłem wysoko
i patrzę. Wieczór. Już zamknięte
wszystkie wesołe miasteczka.

Niczego o nas nie ma w Konstytucji.

Po zdjęciu czarnych okularów
ten świat przerażający jest tym bardziej.
Szedł z nami pies i śmierdział. Wszystkie dokumenty
uległy rozkładowi. Wszystko, co kochałem,
uległo rozkładowi. Jestem zdrów i cały.

Pod wulkanem
urodziło się
DZIECKO!

piątek, 16 października 2009

Władysław Broniewski - Poeta i trzeźwi

Bieje czarna godzina,
Czarny wiersz się poczyna.
Dajcie mi ludzie trzeźwi,
Szklankę mocnej poezji,
Szklankę mocnego wina.

Łypią trzeźwi znad kufla:
„Dobrze, niech się nam uchla,
poczekamy do świtu,
czy zażąda kredytu?”
Brzęk! Stoi czarna butla.

Wypiłem do dna z gniewem,
upiłem się i śpiewam,
wkoło łypią ponuro,
nikt nie nuci do wtóru,
drugą szklankę nalewam.

Wasze zdrowie przytomni!
nie podchodźcie wy do mnie:
gdy tę szklankę wypiję,
to was wierszem zabiję,
a chcę o was zapomnieć.

Obstąpili mnie wkoło,
a ja trzyma się stołu,
trzecia szklanka wypita,
i stół rusza z kopyta,
lecę w gwiazdy i wołam:

„Witaj, piękna przygodo!
Witaj gwiezdna pogodo!”
Wplątany w włosy komet,
chwytam cienie Andromed,
patrzę w Łuny twarz młodą.

Gwiazdy, gwiazdy przepuśćcie,
pieśni szukam w tej pustce,
wylewam z butli czarnej
wino w pył planetarny,
ale milczą czeluście…

I ocknąłem się rano,
twarz miałem krwią zalaną,
trzeźwi nade mną stali,
bili mnie i pytali
co za wino dostaną?

Odrzekłem: „W jednej piersi
mieści się świat najszerszy,
gdy się miłość poczyna,
tej mi trzeba, nie wina,
i bez niej nie ma wierszy”

Z Heinego - jt [ Julian Tuwim 99,99%)

Wasilewski und Pieńkowski
Polen aus der Endekei
Klną mnie z racji krwi żydowskiej
Głownie zaś z powodu j…

Że jak ongi dieser Heinrich
Wiersze pisac smiem ganz Gut
I że jest im bardzo peinlich
Że po polsku schreibt der Jud

Und mit einem Hitler-Hering
Zagryzając wódzi haust
„Szkoda, że nie jestem Goering”
Szepnął lieber Stanislaus.

Und der Sigismund der alte,
Dla tej myśli żywiąc kult,
Szepnął „Lieber Arjat! Warte!
Wird schon kommen. Nur Geduld!

Wierszen werben nur wir schreiben:
Ich und du und Nowaczyński
Der Kozicki, der Rybarski
Und der grosse Rmbieliński

Już wracam

Trochę zapuściłem bloga ostatnimi czasy, ale wracam już i obiecuję poprawę

wtorek, 1 września 2009

Filippo Tommaso Mrinetti - z manifestu futuryzmu, punkt 9.

9. Chcemy sławić wojnę - jedyną higienę świata - militaryzm, patriotyzm, gest niszczycielski anarchistów, piękne idee, za które się umiera, oraz pogardę dla kobiet.

Julian Przyboś - U szczytu drogi

Samochody bez benzyny uciekały pędzone przez
[strach;
przestrzeń raz w raz wzdłuż dróg padała na wznak,
spod słońca jak spod tłoku
bombowce wgniatały uchodzących w piach.
Tylko noc, widna od łun, wyprostowała się cała,
czerwony kur pożaru piał.

Hamule zgrzytnął przed ostrzem podków,
drogę zamknął mi
trup konia.

Jeździec pod drzewem przydrożnym skonał,
w próżni po ręce i szabli z gałęzi odleciał ptak.

I wlókł się na własnym pogrzebie pochód niedoszłych
[żołnierzy;
z żałobną fałszywą dumą, jak order zdjęty z
[poległych,
ktoś współczuł, chełpił się, drwił
- Szarżowaliśmy czołgi!

Jeszcze dziś czuję rozpacz tego wstydu: żem -
[przeżył.

Znów popłoch aut niósł mnie przeskakując biegi
szosą z góry - w dół - w górę jak huśtawą mil.
Światło, u szczytu drogi
słońce wzeszło z pyłu i krwi.

[Polska, wrzesień 1939]

Julian Przyboś - Póki my żyjemy

Huk armat na wysokość łun
wzrósł,
niebo wali sie z trzaskiem.
Bezbronny, wbity pociskami w grunt,
błagam o karabin jak skazaniec o łaskę
i tylko krzyczę - niecelnie,
z rannych i martwych wstawszy.
Mój wzrok po torach bomb strącony w gruz
przypada do Warszawy.

Aż w rozpękły na dwoje słuch
płacz mężczyzn wpadł - i ich, jak nabój, milczenie:

W tej chwili zginął mój brat.

Żegnam was, unoszący za granicę głowy,
uciekający do broni,
gdy tu, w rozwalonym schronie,
z jeszcze żywych ostatniego tchu
odtworzyłbym nasz hymn narodowy.

wtorek, 18 sierpnia 2009

Józef Wittlin - Ludzie w tramwaju

Wszyscy bliźni w tramwaju
Toną w tych samych gazetach.
Spójrzmy na ich twarze:
Wszyscy w tej chwili wyglądają
Jak urodzeni zbrodniarze.
Przez zimne oczy
Do wszystkich mózgów
Te same treści niedobre wpełzają,
Wszystkie dusze te same świństwa połykają,
Wszyscy się cieszą,
Że kogoś zamordowano,
Że kogoś aresztowano,
Że kogoś tam – a nie ich - jutro rano
Powieszą.

środa, 5 sierpnia 2009

Elżbieta Szemplińska - "Nogi sprzątaczki"

Sprzątaczka nie ma piersi…
Ani serca, ani brzucha, ani rysów.
Nie jest człowiekiem, ani kobietą, ani nawet zwierzęciem.
Oczy zanikły, usta wklęsły, mózg wysechł –
Jak przerażający automat,
sprzątaczka na wielkich stopach
w kieracie pracy się kręci.

Sprzątaczka żyje bez myśli…
Sprzątaczka nie żyje, nie myśli, nie cierpi.
Schody, klozety, poręcze, klamki, podłogi, łyżki –
łyżki, podłogi, klamki, pomyje, ścierki.
Jak przerażający automat,
sprzątaczka na ogromnych stopach
myje, trzepie i czyści.

Sprzątaczce tylko nogi zostały…
Ogromne rozrosłe nożyska, które ją noszą po schodach.
Łydy, jak drzewa ljaną, obrosłe żyłami,
jak kora rozpękły się w szpary od mrozu i wody.
Maleńka, starcza głowina. Oczy zblakłe od wpatrzeń w garnek.
Móżdżek wysechł już dawno – bezużyteczny.
Tylko nożyska żyją, ogromne, mięsiste, mocarne,
oddane w niewolę okrutną pracy ciężkiej, katorgi wiecznej.

W poobiedzie niedzielne wpółdrzemiąc,
sprzątaczka oknem wygląda
i różaniec bełkocze i nie wie:
frunie ona, czy stoi na nogach?
I wszystko tak dziwnie się troi,
zmęczenie, ulica, bóg…
Sprzątacze w półśnie się roi,
że się modlić należy do nóg,
do ogromnych nożysk opuchłych,
których już nie ma w kuchni,
które wyszły same na ulicę,
maszerują rytmicznie przez miasto,
kroczą przez parki, kamienice,
rozdeptują kościoły stopą płaską –
mocarne, piękne, zbuntowane,
z głuchą groźbą uderzają o bruk,
i niszcząc, czego nie dostały,
i mszcząc się za życie zmarnowane,
odbierają
dług.

piątek, 24 lipca 2009

Pieśń o mowie naszej - Tadeusz Boy Żeleński

Rzecz aż nazbyt oczywista,
Że jest piękną polska mowa:
Jędrna, pachnąca, soczysta,
Melodyjna, kolorowa,

Bohaterska, gromowładna,
Czysta niby błękit nieba,
Mądrna, zacna, miła, ładna -
Ale czasem przyznać trzeba,

Że ten język, najobfitszy
W poetyczne różne kwiatki,
W uczuć sferze pospolitszej
Zdradza dziwne niedostatki;

Że w podniebnej wyskości
Nazbyt górnie toczy skrzydła,
A nas, ludzi z krwi i kości,
Poniewiera - gorzej bydła.

To, co ziemię w raj nam zmienia,
Życia cały wdzięk stanowi,
Na to - nie ma wyrażenia,
O tym - w Polsce się nie mówi!

Pytam tu obecne panie
(By od grubszych zacząć braków);
Jak mam nazwać... "obcowanie"
Dwojga różnych płci Polaków?

Czy "dusz bratnich pokrwieństwem"?
Czy "tarzaniem się w rozpuście"?
"Serc komunią" - czy też "świństwem"
Lub czym innym w takim guście?

Choć poezji święci wiosnę
Wieszczów naszych dzielna trójka,
Polskie słownictwo miłosne
Przypomina Xiędza Wujka!

Dowody najoczywistsze
Znajdziesz choćby w takim głupstwie,
Że polskiego słowa mistrze
Śnią o - "rui i porubstwie"!!

W archaicznym tym zamęcie
Jak ma kwitnąć szczęścia era?
Gdzie zatraca się pojęcie,
Tam i sama rzecz umiera!

Ludziom trzeba tak niewiele,
By na ziemi niebo stworzyć -
Lecz wykrztusić jak: "Aniele,
Ja chcę z tobą... »cudzołożyć«!!"

Jak wyszeptać do dziewczęcia:
"Chcę... Ťpozbawić cię dziewictwať...
Nie obawiaj się »poczęcia«,
Kpij sobie z »ja-wno-grze-sni-ctwa«!"

Jak kusić głosem zdradzieckim,
Wabić słodkich zaklęć gamą?
Każdy wyraz pachnie dzieckiem,
Każde słowo drze się "mamo!"

Nazbyt trudno w tym dialekcie
Romansowe snuć intrygi;
Polak cnotę ma w respekcie
Lub "tentuje" ją - na migi!

Stąd, gdy w Polsce do kolacji
"Płcie odmienne" siądą społem,
Główna cząstka konwersacji
Zwykła toczyć się pod stołem...

Niech upadnie ci serweta -
Człowiek oczom swym nie wierzy:
Gdzie mężczyzna? Gdzie kobieta?
Która noga gdzie należy?

Pantofelków, butów gęstwa
Fantastycznie poplątana,
Stacza walki pełne męstwa:
Istny Grunwald Mistrza Jana!

Tak pod stołem wieczór cały
Gimnastyczne trwa ćwiczenie,
A przy stole - komunały
O Żeromskim lub Ibsenie...

Lecz najcięższą budzi troskę,
Że marnieje lud nasz chwacki,
Że już cichą, polską wioskę
Skaził żargon literacki;

Na wieś gdy się człek dobędzie,
Chcąc odetchnąć życiem zdrowszem,
Słyszy: "Kaśka, jagze bendzie
Wzglendem tego co i owszem..."


* * * * * * * * * * * * * * * * * *

Widzę tu zebraną tłumnie
Kapłanów sztuki elitę,
Co swe kudły wnoszą dumnie
Ponad rzesze pospolite.

Wy! "świetlanych duchów związek",
Wy! "idei stróże czystej",
Wasz to jest psi obowiązek
Kształcić język ten ojczysty!

Skończcie wasze komedyje,
Schowajcie pawie ogony,
Żyjcie - czym każdy z nas żyje,
Idźcie - - kochać... za miliony!

Dość "nastrojów" waszych, dranie!
Uczcie mówić waszych braci:
To jest wasze powołanie!
Od tego was naród płaci!

Język nasz skarbem świętym,
Nie igraszką obojętną;
Nie krwią, ale atramentem
Bije dzisiaj ludów tętno;

Musi naprzód iść z żywemi.
A nie tępić życia zaród,
Soków pełnię czerpać z ziemi:
Jaki język - taki naród!!!

czwartek, 23 lipca 2009

Gdzieś, gdziem nigdy nie dotarł - E. E. Cummings

gdzieś, gdziem nigdy nie dotarł, w szczęśliwie odległym
od wszelkich doznań miejscu, trwa cisza twych oczu:
w najkruchszym z twoich gestów jest coś, co mnie otacza,
czego dotknąć nie mogę, bowiem jest za blisko

najlżejsze z twoich spojrzeń łatwo mnie otworzy,
chociaż zamknąłem się jak palce zwarte w pięść,
płatek po płatku rozwierasz mnie zawsze jak Wiosna
co (z tajemniczą wprawą) rozwiera swą pierwszą różę

a jeśli zechcesz zamknąć mnie, ja wraz ze swoim
życiem zatrzasnę się przepięknie i gwałtownie,
jak gdyby kwiat w swym wnętrzu wyobraził sobie
śnieg, który skrzętnie sypie wszędzie wokół;

żadna z rzeczy widzialnych nie zdoła dorównać
mocy twej natężonej kruchości: jej tkanki
zniewalają mnie barwą swoich krain, każde
tchnienie wydając z siebie na śmierć i na zawsze

(nie wiem, co ty masz w sobie, co tak wszystko w krąg
otwiera i zamyka; tylko coś we mnie mi wróży,
że głos twych oczu głębszy jest niż wszystkie róże)
i nikt, nawet deszcz, nie ma takich drobnych rąk

Przełożył Stanisław Barańczak

poniedziałek, 20 lipca 2009

1909 - Guillaume Apollinaire (tłum A. Ważyk)

Miała suknię fioletową
Z tureckiego jedwabiu
I tunika lamowana złotem
Składała się z dwóch części
Spinanych na ramieniu

Oczy jej tańczyły jak aniołowie
Śmiała się śmiała
Miała twarz w kolorach Francji
Błękitne oczy białe zęby i wargi bardzo czerwone
Ona miała twarz w kolorach Francji

Miała okrągły dekolt
Uczesanie Recamier
I obnażone piękne ramiona

Czy nigdy nie wydzwoini dwunasta

Kobieta w fioletowym jedwabiu
I w tunice lamowanej złotem
Z okrągłym dekoltem
Poruszała lokami
Złotą przepaską
I sunęła w pantoflach z klamerkami

Była tak piekna
Że nieśmiałbyś jej kochać

Kochałem kobiety okrutne w ogromnych dzielnicach
Tam gdzie codziennie rodzą się nowe stworzenia
Krew miały z żelaza mózg miały z płomienia
Kochałem kochałem lud nawykły do maszyn
Zbytek i piekno jest tylko jego pianką
Ta kobieta była tak piękna
Że przejmowała mnie lękiem

czwartek, 16 lipca 2009

Zapch Szczęścia - Julian Tuwim

Wtedy paloną kawą pachniało w kredensie,
A zimne, świeże mleko, jak lody wanilią.
Kiedy się, mrużąc oczy, orzeszynę trzęsie,
Po gałęziach w olśnieniu pędzi liści milion.

Żywiołem zachłyśnięty, zziajany w rozpędzie,
Ileś pokrzyw posiekał, ile traw statował!
A kijem obtłukując szyszki i żołędzie
Ileżeś mil po drzewach małpio przecwałował!

I wszystko to w ognistej pamięci dziś błyska.
Ciska się małe, szybkie, gorąco, daleko...
I szczęście pachnie kawą. I chłoniesz je z bliska.
A chłód w pokoju sączy waniliowe mleko

środa, 15 lipca 2009

Słońce już gasło, czyli Pan Tadeusz na finiuszu, albo to co w lecie najlepsze

Słońce już gasło, wieczor był ciepły i cichy,
Okrąg niebios gdzieniegdzie chmurkami zasłany,
U góry błękitnawy, na zachód różany;
Chmurki wróżą pogodę, lekkie i świecące,
Tam jako trzody owiec na murawie śpiące,
Ówdzie nieco drobniejsze, jak stada cyranek.
Na zachód obłok na kształt rąbkowych firanek,
Przejrzysty, sfałdowany, po wierzchu perłowy,
Po brzegach pozłacany, w głębi purpurowy,
Jeszcze blaskiem zachodu tlił się i rozżarzał,
Aż powoli pożółkniał, zbladnął i poszarzał:
Słońce spuściło głowę, obłok zasunęło
I raz ciepłym powiewem westchnąwszy - usnęło.

poniedziałek, 8 czerwca 2009

Elegia - Konstanty Ildefons Gałczyński

Coraz bardziej wszystko mnie boli,
już mi szkodzi nawet i ser;
siedmioma szpadami melancholii
przebity jestem jak Apollinaire.

Głowa od rana puchnie jak bania,
cóż za pożytek z takich bań?
Kiedyś... wciąż... panie. A dziś się słaniam
na nogach nocą, prosze pań.

Bo spać nie mogę. Ha. Ktoś stuka
kościstym palcem do mych drzwi.
Już wiem. Poznaję: to kostucha:
- W taniec - powiada - pójdź K.I.

No cóż, przyjmuję jej ofertę,
choć tak w piżamie to faux-pas.
I już mnie ciągnie ta dama przez wertep,
gdzie deszcz i noc, i wiatr, i mgła.

Gdzieś pod latarnią w wietrzną zamieć
kostucha nagle w płacz i krzyk:
- Skąd ma pan siedem dziur w piżamie?
Wygląda pan jak siódemka pik.

- Właśnie - powiadam - to mnie boli,
moja kochana, czyli ma chere:
Siedmioma szpadami melancholii
przebiłem się jak Apollinaire

poniedziałek, 25 maja 2009

Bezrobotny - piosenka więzienna. - Władysław Broniewski

Nie mam za co jeść i pić,
trzeba robić , aby życ,
jak robota się nadarzy,
to przystanę do murarzy,
aby jeść i pić.

Bracie, bierz do ręki kielnię,
napracujesz się rzetelnie,
dadzą ci tu jeść i pić.
Staną ściany i sklepienie,
stanie wielki gmach-więzienie,
w tym więzieniu będziesz gnić.

Nie chcę ryglów, nie chcę krat,
pójdę sobie od was w świat,
wezmę z sobą młot ze stali
i przystanę do kowali,
nie chcę ryglów, krat.

Bracie , z nami wal obuchem,
jest robota nad łańcuchem,
na ten łańcuch czeka kat.
Wyjdzie z ognia hartowany,
zrobią z niego twe kajdany,
będziesz nieść je wiele lat.

Co mam robić, dokąd iść?
Chyba z głodu kamień gryźć.
Takie moje przeznaczenie:
bezrobocie, głód, więzienie.
Bracia, dokąd iść?

Towarzyszu, jest robota
i dla kielni , i dla młota,
tylko z nami śmiało stój.
Gdy nadejdzie dzień zapłaty,
będziesz młotem walił w kraty,
będziesz szedł w śmiertelny bój.


[ I w kapitalnym wykonaniu Poety ]

Skumbrie w tomacie - Konstanty Ildefons Gałczyński

Stanisławowi Piaseckiemu
Raz do gazety "Słowo Niebieskie"
(skumbrie w tomacie skumbrie w tomacie)
pryszedł maluśki staruszek z pieskiem
(skumbrie w tomacie pstrąg)

- Kto pan jest, mów pan, choć pod sekretem!
(skumbrie w tomacie skumbrie w tomacie)
- Ja jestem król Władysław Łokietek.
(skumbrie w tomacie pstrąg)

Siedziałem - mówi - długo w tej grocie,
(skumbrie w tomacie skumbrie w tomacie)
dłużej nie mogę... skumbrie w tomacie!
(skumbrie w tomacie pstrąg)

Zaraza rośnie świątek i piątek.
(skumbrie w tomacie skumbrie w tomacie)
Idę na Polskę robić porządek.
(skumbrie w tomacie pstrąg)

Na to naczelny kichnął redaktor
(skumbrie w tomacie skumbrie w tomacie)
i po nnmyśle powiada: - jak to?
(skumbrie w tomacie pstrąg)

Chce pan naprawiać błędy systemu?
(skumbrie w tomacie skumbrie w tomacie)
Był tu już taki dziesięć lat temu.
(skumbrie w tomacie pstrąg)

Także szlachetny. Strzelał. Nie wyszło.
(skumbrie w tomacie skumbrie w tomacie)
Krew się polała, a potem wyschło.
(skumbrie w tomacie pstrąg)

-Ach co pan mówi? - jęknął Łokietek:
(skumbrie w tomacie skumbrie w tomacie)
łzami w redakcji zalał serwetę.
(skumbrie w tomacie pstrąg)

- Znaczy się, muszę wracać do groty,
(skumbrie w tomacie skumbrie w tomacie)
czyli, że pocierp, mój Władku złoty!
(skumbrie w tomacie pstrąg)

Skumbrie w tomacie skumbrie w tomacie!
(skumbrie w tomacie skumbrie w tomacie)
Chcieliście polski no to ją macie!
(skumbrie w tomacie pstrąg)

sobota, 16 maja 2009

Venus - Julian Tuwim

Gdy Venus miała szesnaście lat,
Zauważyli rodzice,
Że się dookoła kołysze świat,
Gdy piękna córka idzie przez ulicę.

Ona doprawdy niezwykle szła:
Jak gdyby siebie wiodła.
A wiatr napływem płynnego szkła
Nogi jej rzeźbił po same biodra.

Łasiły się po kształtach jej
Nieopisane jedwabie,
O chwiej się wiosno! O, wietrze wiej!
Dziewczynie wciąż słabiej i słabiej.

Ojciec bogini przed sklepem stał,
Nieskromnie śledząc jej kroki,
I kazirodczym wpatrzeniem drżał
Na dwojgu piersi twardej i wysokiej.

Matka – najczulej. Ale i ją
Grzeszny niepokój łaskotał:
Że ktoś Venusię tej nocy wziął.
Była w tym lęku zazdrość i tęsknota.

Odgadła matka. Piął się i piął
W dziewczynie zachwyt omdlały,
I szczyty piersi nabiegłe krwią
Ogniem różowym jak Jungfrau pełgały.

Wzbierała od samego dna
Słodycz wysokopienna
I dalej wzbiera śród blasku dnia
Najmiłościwiej senna.

Ach, ojcze, matko! Czy to jest śmierć,
To, co tak w sercu wali?
I szpilką mocno w lewą pierś
Wbiła wiązankę konwalii.



2


Zadziwiające zjawiska! Ludzie w dorożkach – stali,
Ludzie w taksówkach otwartych, stojąc, gwałtownie
[machali,
Piętra na drożdżach pęczniały, okna pękały na zewnątrz,
Przez tłok burzliwych zdarzeń nie mogły słowa
[przebrnąć.

Tramwaje-harmonijki wyciągały się, wiły,
Wysokimi tonami piszcząc bardzo wesoło,
Pasażerowie jechali nie na Pragę albo na Wolę,
Ale wesoło, wesoło, do Indii na maj, do aniołów.

O, kolorowe kioski magazynów i gazet!
Posypały się czcionki z depesz, ogłoszeń i kronik,
Stróże krzycząc sprzątnęli śmietnik rozbitych wyrazów,
Reszta na szpaltach w wiersze ułożyła się po nich.

Gdybyś kwiaciarnie widział! Burza i wrzawa młodych,
Bunt, „do ogrodów wracamy!” i szturmem w witryny
[strzeliście,
Liście rośliny hurmem, plątawą kwiecia i łodyg,
Woniejąc, barwiejąc na zabój, w kipiący, zwierzęcy
[wyścig.

Nie krawaty – trytony, kameleony i żmije,
Grają pstrokate terraria i kolonialne zwierzyńce;
Jak arsenał wybuchła gromami ducha księgarnia:
Tłum bohaterów wyskoczył z powieści
[ i wyje.

Nie wytrzymały konserwy – eksplozja za eksplozją,
Mieszczanie z okien trąbią, święci śpiewają w kościele,
Huknęło wielkie wino wzburzoną do głębi ambrozją,
Orkiestry z bram! Armia – ognia!
[ Straż pożarna – mściciele!

O, mocne, cięte ciosy zaborczych ust! O, spieniona
Nad ulicami głębino poezji i błękitu!
- Czego ty chcesz od dziewczyny, zakwitłej w twoich
[ ramionach?
- Nadmiaru, Dionizosie!
Przerostu, pożaru, zachwytu!

czwartek, 7 maja 2009

Aptekarz majowy - Julian Tuwim

Z jednej brzozy w gaju,
Z brzozy pochylonej,
Jak ją naciąć switem w maju,
Cieknie sok zielony.

Szmaragdowa woda,
Zimna jak źródlana,
Pachnie swiezo korzeniami
W słoiki odlana.

We dnie promieniami
Niechaj się przepoi,
A wieczorem niech za oknem
Pod księzycem stoi.

Gdy się upromieni,
Bardziej się zzieleni,
Na noc zakop ją w ogrodzie,
W chłodnej, wilgnej ziemi.

Rano będzie wonne
Smarowidło złote,
Maść żywiczna - nie na rany
Ani na tęsknotę.

Nie na gusła stare
Ani młodość wieczną,
Nie na uraz, nie na skarby
Ni mękę serdeczną.

Nie przemoże smutku,
Nie zagoi rany,
Tylko tyle, że mieć będzie
Gorzki smak wiośniany.

Że w niej będzie świt brzozowy,
Złoty dzień, noc srebrna,
Że zielona, że majowa
I że niepotrzebna.

wtorek, 5 maja 2009

Tadeusz "Boy" Żeleński - Jak wygląda niedziela oglądana przez okulary Jana Lemańskiego

By uniknąć ambarasu,
Wzieto rok za miarę czasu,

Dzielą go (bardzo wygodnie)
Na miesiące i tygodnie.

Tydzień znów z grubsza podzielę
Na dni zwykłe i Niedzielę.

Do pracy są zwykłe dzionki,
A Niedziela dla małżonki.

W ten dzień by największa ciura
Wyzwolona jest od biura.

Każdy ze swoją niewiastą
Rad wybiera się za miasto.

Podaj ramię magnifice
I jazda z nią na ulicę.

Oczywista, że i dziatki
Śpieszą obok swego tatki.

Przodem Maryjka, a za nią
Klementynka, Brzuś i Franio.

W ciągu tej miłej podróży
Człowiek się trochę zakurzy.

Szkoda nowej sukni w groszki:
Szukaj, mężusiu dorożki.

Każda, jak to zwykle w święta,
Odpowiada ci: "Zajęta".

Żona ci wypruwa flaki:
"BO TY ZAWSZE JESTEŚ TAKI".

Ożywiona tą gawędką,
Droga mija dosyć prędko.

Szczęściem wzbiera miejskie łono,
Gdy trawkę widzi zieloną.

Już was tylko przestrzeń krótka
Oddziela od piwoogródka.

Ale kto ma liczną dziatwę,
Nic mu w życiu nie jest łatwe.

Franio się przestraszył gęsi,
A Maryjka woła: "ęsi".

Brzusiowi pot spływa z czoła
I co gotrsza, nic nie woła.

Wszystko mija, więc szczęśliwie
Siedząc wreszcie przy piwie.

Miło słyszeć jest Traviatę
W wykonaniu firmy Pathe.

Kiedy człowiek sobie podje,
Dziwnie tkliw jest na melodie.

Ogryzając z kurcząt kości
Nucisz: "Za zdrowie miłości..."

Ociężałym nieco krokiem
Wracasz do dom późnym zmrokiem.

Teraz wielka pantonima:
Do snu kładzie się rodzina.

Najpierw Maryjka, a za nią
Klementynka, Brzuś i Franio.

Patrzysz łakomie jak żona
Rozdziewa pierś i ramiona.

Słońce, wieś, Traviata, piwo,
Myśli płyną ci leniwo.

A finał ekskursji całej:
Nowy bąk za trzy kwartały.

Po majówce, ku przestrodze

Majówka już minęła, wszyscy grzecznie już w korkach lub pociągach wrócili do pracy. Z długiego weekendu pozostały miłe wspomnienia, u niektórych zapewne alergia na pyłki, których nawdychali się na łąkach, u jeszcze innych kac, zaś u ostatniej najmniej licznej grupy coś jeszcze.
Dziś polecę Boyem, żeby dać świadectwo, że majówki nie nowina i by podkreślić, że mimo zmieniających się czasów, taka majówka cały czas niesie z sobą pewne ryzyko.

piątek, 1 maja 2009

Julian Tuwim - Wszyscy dla wszystkich

Murarz domy buduje,
Krawiec szyje ubrania,
Ale gdzieżby co uszył,
Gdyby nie miał mieszkania?

A i murarz by przecie
Na robotę nie ruszył,
Gdyby krawiec mu spodni
I fartucha nie uszył.

Piekarz musi mieć buty,
Więc do szewca iść trzeba,
No, a gdyby nie piekarz,
Toby szewc nie miał chleba.

Tak dla wspólnej korzyści
I dla dobra wspólnego
Wszyscy muszą pracować,
Mój maleńki kolego.

Adam Ważyk - Widokówka z miast socjalistycznego

[Dobra, dość patosu. Z tonu spuścić nieco trzeba]

O świcie niecierpliwa,
niesyta swojego piękna,
syczała lokomotywa
nad dziewczyną, która uklękła.

Ktoś, kto przelotnie zobaczył
pogański profil dziewczyny,
opacznie sobie tłumaczył,
że modli się do maszyny.

A jej tylko drgała warga,
gdy ranną racją oliwy
maściła, czuła kolejarka,
tłoki lokomotywy.

Władysław Broniewski - Księżyc ulicy Pawiej

Piękny księżyc ulicy Pawiej,
jak jajeczna chała żółciutki,
skąd miał wiedzieć, że jest w Warszawie
mały krawiec, Izaak Gutkind?

Jak księżyce we wszystkich miastach,
wschodził nocą, zachodził rano.
Wtenczas ojciec otwierał warsztat,
tramwajami dzwonił Muranów.

Wychowało Icka podwórko
trzypiętrowej warszawskiej biedy:
smród i handel, handel i turkot
Icek podrósł nie wiedzieć kiedy.

Ciężkie życie: śledź, kawał chleba,
tygodniami nic więcej prawie.
Bardzo smutno patrzył się z nieba
piękny księżyc ulicy Pawiej.

Mały Icek szybko podrastał -
nie każdemu wolno być dzieckiem
nie miał jeszcze lat jedenastu,
kiedy został uczniem krawieckim.

Szył i myślał: Jaką by igłą
przyszyć księżyc, ten guzik złoty? -
a tymczasem żelazko stygło,
ojciec krzyczał: Pilnuj roboty! -

Tak minęło lat sześć czy siedem,
rosły dni jak łata na łacie,
ojciec klepał krawiecka biedę,
nagle rankiem zmarł przy warsztacie...

W życiu ludzkim są różne smutki,
trzeba długo uczyć się życia...
Mały krawiec, Izaak Gutkind,
cóż on umiał prócz swego szycia?

Ale pilnie ślęczał nad książką,
rozjaśniało się w Icka głowie,
powiedzieli mu dużo w związku
zawodowym na Muranowie,

a najwięcej bieda krawiecka
na Nalewkach, Pawiej, na Gęsiej,
nauczyła Icka od dziecka,
jak się zmagać trzeba z nieszczęściem.

W książkach były nieznane słowa.
Co to znaczy Icek się pytał
"proletariat", "walka klasowa",
"burżuazja", "wielki kapitał"? -

Tłumaczyli mu krawcy starsi,
za co krew robotnicza płynie,
powiedzieli wszystko o Marksie,
O Liebknechcie, Róży, Leninie...

Związek właśnie rozpoczął akcję
przeciw nowej obniżce płacy,
były strajki i demonstracje,
wielki wiec na Bankowym placu.

Icek Gutkind stał z transparentem,
kiedy była szarża policji.
Wzięli Icka z uchem rozciętem
do więzienia prosto z ulicy.

Siedzi Icek już czwarte lato,
ciężki wyrok dostał na sprawie.
Na wolności świeci za kratą
piękny księżyc ulicy Pawiej.

Zajrzy w okno, pójdzie gdzie indziej,
świecić Dzikiej czy Karmelickiej...
Co on wie o leku Gutkindzie,
kto z nas wie, co się dzieje z Ickiem?

Na Pawiaku jest krawców wielu.
W życiu ludzkim są różne smutki.
Jeszcze rok... Nowy strajk w Murdzielu
poprowadzi towarzysz Gutkind!

Postscriptum:
(Icek pisze do mnie i w liście
tak jak dawniej prosi o wiersze:
"Towarzyszu Broniewski, napiszcie
coś o celi dwudziestej pierwszej...")

Konstanty Ildefons Gałczyński - Pieśń cherubińska

Rankeim z domu wychodzimy,
wrogowie cudów -
każdy w swoją stronę...

A dopiero wieczorem
lezy przed nami plon trudu
jak skrzypce - świeżo skończone
Żona kwiat stawia na oknie,
drzewo w kominie bzyka,
na ręce złocone ogniem
płynie muzyka
Siłą czerpaną z ognia
mężnieją uparte plecy.
Jak wódz na zdobycie fortecy
idziemy co dnia
I nieraz trafia na ostrze,
bijących w prawo i w lewo,
by były rzeczy najprostsze:
mięso, chleb, drzewo.

Na wiosnę śpiewną od ptaków,
kiedy się rzeka rozzłoci,
patrzymy z mostu jak "Krakus"
mknie pod banderą do Młocin.
Dym pląsa w komina lufie,
bryg srebrny strugą wypryska
i sternik nuci na rufie:
"Maryśka moja, Maryśka"
Czasem bandera się wytrze,
poplami z samego rana.
Nie krzyczcie. Plamy najbrzydsze
obmyje woda wiślana.

Wolno dojrzewa człowiek. Wiele mu trzeba męstwa,
aby się nie dać wiatrowi i rosnąć w górę i w głąb,
by tryumfalną zielenią zaszumiećw końcu jak dąb
zwycięstwa...

To przecież nie jest znużenie. to obłok wiosenny, gruby,
który nadpłynął z łąk i oczy zasnuł, i zgasł...
Ach, nie utrzymać tych rąk! Do nowych śmieją się
prac mocne cheruby.

Kiedyś nadejdzie jesień. Świat nam się mniejszy ukaże,
a za to dzieła wyrosną i usną jak olbrzymy.
Pójdziemy wtedy za miasto i z dala popatrzymy
na dni nie zmarnowane i noce wolne od marzeń.

Tylko trzeba się przemóc. Musimy. jeszcze goręcej!
Skrzydlate są nasze konie i żłoby złote, i obrok.
Ty słyszusz? Muzyka idzie: to w nas tak dźwięczy i
dźwięczy
potężna dobroć.

Naszym żonom daj oczy szafirowe,
niech mają srebrne palce i suknie hiacyntowe.
Naszym dzieciom pokarmy pożywne,
żeby rosły i były proste, a nie dziwne.
O kominie także nie zapomnij, Panie:
niech jada swą brzezinę na drugie śniadanie.
I o kota naszego zatroskaj się ładnie:
żeby mu ciepło było, kiedy snieg upadnie.
Wróć zdrowie obłąkanym, kraj wybaw od wojny,
daj chwile odpocznienia wszystkim niespokojnym.

Koniec modlitwy. Teraz grzmi.
A echo odpowiada mi
i mazowieckich ostach,
i w błotach Pińska...
Słyszysz, jak brzmi
moja codzienna, moja prosta
pieśń cherubińska.

Bolesław Czerwiński - Czerwony Sztandar

Krzysztof M. Bednarski, Narodziny czerwonej gewiazdy


Krew naszą długo leją katy,
wciąż płyną ludu gorzkie łzy,
nadejdzie jednak dzień zapłaty,
sędziami wówczas będziem my!

Dalej więc dalej, dalej więc, wznieśmy śpiew.
Nasz sztandar płynie ponad trony,
niesie on zemsty grom, ludu gniew,
wolności zwiastując siew.
A kolor jego jest czerwony,
bo na nim robotnicza krew!

Choć stare łotry, nocy dzieci,
nawiązać chcą starganą nić,
co złe to w gruzy się rozleci,
co dobre, wiecznie będzie żyć!

Dalej więc...

Porządek stary już się wali,
żywotem naszym jego zgon.
Będziemy wspólnie pracowali
i wspólny będzie pracy plon!

Dalej więc...

Hej razem bracia do szeregu!
Z jednaką myślą, z dłonią w dłoń!
Któż zdoła wstrzymać strumień w biegu,
Czyż jest na świecie taka broń?

Dalej więc...

Precz z tyranami, precz z zdziercami!
Niech ginie stary, podły świat!
My nowe życie stworzym sami
i nowy zaprowadzim ład.

Dalej więc..

Niech się święci pierwszy maja!

Zamierzenie było takie by zamieszczać wiersze pojedynczo, no cóż... nie wytrzymałem. Ale skoro mamy długi weekend, choć wyjatkowo krótki, to mamy nieco więcej czasu na lekturę. Dziś przedstawiam pakiet robotniczy Do pracy!

wtorek, 28 kwietnia 2009

Julian Przyboś - Wiosna 1937

Wjazd uderzył w halę dworca na alarm,
dzwon, który mnie przywiózł.

W jednej chwili rozbitej jak atom,
w iskrzącej ekspresami sekundzie:
gotowa armia: beton w żelazo uzbrojony żywioł,
ludzie,
Paryż od razu pochwycony przez auta,
ludzie, ludzie,
fala:
wysokie wezbranie człowieka.

Wiosna wojny! Pęcznieje od ludzkiego nawału,
dojrzewa ciężko w tunelach przywalona ziemia,
bekowisko materii - ryuczy.
Chwila - pierwszy zielony pak przepełni powietrze
sine, spalone radem, prądem elektrycznym,
chwila -

Na urodzajnym bruku, który już się zaczerwienił,
w wigilię drugiego wystrzału
czekam:
tłumię poemat.
Jako, że kolega Oskar się nieco opieprza z wrzuceniem swojej propozycji, postanowiłem znów coś dołożyć. Dane są: ja rekonwalescent, ogród, gorący wiatr wiosenny, słońce i bezchmurne niebo. Chciałoby się tedy wrzucić coś adekwatnego do stanu wyjścia, więc idę do biblioteczki i przeglądam... i dupa nie moge się na nic zdecydować. Tuwim, u którego na pewno coś bym znalazł leży za wysoko, Lechoń zbyt egzaltowany, na Gałczyńskiego za wczesnie, Miłosz odpada, po Mickiewiczu nie chce mi się szukać, Asnyka znaleźć nie mogę, a w Broniewskim jak jest co o wiośnie, to zaraz za wiosny jakaś śmierć lub dola robotnicza się wychyla. Ale nic to, wiosny na prowincji nie uda mi się dziś oddać, ale u Przybosia znalazłem wiosnę w mieście nieco większym od Warszawy. W sumie tęskno mi do miasta, więc jalla:

niedziela, 26 kwietnia 2009

Rzygające posągi - Bruno Jasieński


Pani Sztuce


Na klawiszach usiadły pokrzywione bemole,

Przeraźliwie się nudzą i ziewają Uaaaa...

Rozebrana Gioconda stoi w majtkach na stole

I napiera się głośno cacao-choix.


Za oknami prześwieca żółtych alej jasność,

Jak wędrowne pochody biczujących się sekt,

Tylko białe posągi, strojne w swoją kamienność,

Stoją zawsze "na miejscu", niewzruszone correct.


Pani dzisiaj, doprawdy, jest klasycznie... niedbała...

Pani, która tak zimno gra sercami w cerceau,

Taka sztywna i dumna... tak cudownie umiała

Nawet puścić się z szykiem po 3 szkłach curacao.


I przedziwne, jak Pani nie przestaje być w tonie,

Będąc zresztą obecnie najzupełniej moderne. --

Co środy i piątki w Pani białym salonie

Swoje wiersze czytają Iwaszkiewicz i Stern.


A ja - wróg zasadniczy urzędowych kuluar,

Gdzie się myśli, i kocha, i rozprawia, i je,

Mam otwarty wieczorem popielaty buduar

Platonicznie podziwiać Pani déshabillé...


Ale teraz, jednakże, niech się Pani oszali --

Nawet lokaj drewniany już ośmiela się smiać...

Dziś będziemy po parku na wyscigi biegali

I na ławki padali, zdyszani na śmierć.


A wpatrując się w gwiazdy całujace się z nami,

W pewnym dzikim momencie po dziesiątym Clicôt,

Zobaczymy raptownie świat do góry nogami,

Jak na filmie odwrotnym firmy Pathé & Co.


I zatańczą nonsensy po ulicach, jak ongi,

Jednej nocy pijanej pd szampana i warg,

Kiedy w krzakach widziałem RZYGAJĄCE POSĄGI

Przez dwunastu lokajów niesiony przez park.

Julian Tuwim - Na pewnego endeka

Próżnoś repliki się spodziewał,
Nie dam ci prztyczka, ani klapsa,
Nie powiem nawet pies cię Jebał,
Bo to mezalians byłby dla psa.
Tuwim

Tytułem roboczego wstępu

Z zamiarem założenia strony, na której dzielibyśmy się wierszami podobajcymi się nam, nosiliśmy się od dawna. Pomysł wpadł nam do głowy w czasie jednego z pijaństw, a może jakiejś kawy. Tak się złożyło, że połowa z pomysłodawców (czyli A.), w wyniku złamania kończyny dolnej, otrzymała nadmiar czasu wolnego i dla zabicia nudów postanowiła wziąć się do realizacji zadawnionego już planu. Czego wynikiem jest ten blog.

Wstęp na razie jest roboczy i zapewne będzie zmieniony na jakiś poważniejszy, ale to dopiero nastąpi z czasem, kiedy razem z O. coś uradzimy.

Tymczasem pora na pierwszy wiersz. Od razu powiem, że blog pewnie byłby założony już jakiś czas temu, ale jak wybrać ten pierwszy? Bo wiadomo, że pierwszy wiersz jest mówiący. Na pewno będzie odczytywany jako przystawka i już po nim będzie można przewidywać dalszy wybór. Powinien być jednym z najlepszych i reprezentatywnych. Ale jak tu do choloery taki wybrać? Jakim kluczem się posłużyć, by nie wypaść infantylnie, zbyt niepoważnie, czy egzaltowanie? Na szczęście z pomocą mi przyszli nasi odważni, nasi prości, nasi chłopcy prawicowcy; a dokładnie chłopcy z IPNu.

Więc wiecie już, że na początek pójdzie Bruno. No prawie na początek...

a.