sobota, 30 listopada 2013

Taras Szewczenko - Kateryna

W.A.Żukowskiemu
Na wspomnienie o 22 kwietnia 1838
Pomnik Tarasa Szewczenki, Warszawa, Plac Unii Lubelskej



I

Kochąjcie się, czarnobrewe,
Lecz nie z Moskalami,
Oni obcy, litować się
Nie będą nad wami.
Moskal tylko żartem kocha,
Żartując porzuci,
Pójdzie w swoją Moskiewszczyznę,
Dziewczynę zasmuci...
Gdyby samą, niechby jeszcze,
A to matka stara,
Rodzicielka z córką cierpi -
Za cóż taka kara?
Serce więdnie, ale śpiewa,
Gdy wie, po co, za co;
Ludzie serca nie spytają,
Powiedzą: "Ładaco!"
Więc kochajcie się, dziewczęta,
Lec nie z Moskalami,
Oni obcy, litować się
Nie będą nad wami.
Kateryna głosu matki,
Ojca nie słuchała,
I Moskala całą duszą,
Szczerze pokochała.
Pokochała Moskalika,
Do sadu chodziła,
Wreszcie swoją dobrą dolę
Tam zaprzepaściła.
Nadaremnie do wiczerzy
Wola matka donie,
Nie prychodzi - na zabawie
Z Moskalem noc trwoni.
Noc po nocy karę oczy
Całuje i pieści,
Aż po siołe niewesołe
Poszły o niej wieści.
A niech sobie źli ludziska,
Co zechcą, to plotą;
Choćby nie wiem co gadali,
Ona nie dba o to.
Nagle wojna. Trąbią trąby,
Wzywają na boje.
Poszedł Moskal. Ach, Katrusiu,
Gdzie panieństwo twoje?
Gdzie twa kosa?
Choć nakryto
Ją, nic nie mówiła,
Bo za miłym, jak w piosence,
I tęsknota miła.
Przecież święcie obiecywał
Swojej Katerynie,
Ze powróci, jeśli tylko
Na wojnie nie zginie.
Ożeni się i dzisiejsze
Zło w niepamięć pójdzie -
Niech więc sobie co chcą mówią
Niepoczciwi ludzie.
Nie troszczy się Kateryna,
Ociera oczęta,
Choć już bez niej na ulicy
Śpiewają dziewczęta.
Nie troszczy się Kateryna,
Umyje się łzami,
I po wodę o północy
Biegnie z konewkami
(By źli ludzie nie widzieli).
Przyjdzie do krynicy,
Stanie sobie pod kaliną
I zaśpiewa "Hryciaą",
I tak rzewnie, tak żałośnie,
Że kalina płacze.
Powróciła - rada, że jej
Nikt tam nie zobaczył,
Nie troszczy się Kateryna
I nie myśli wcale -
W nowej chustce, przez okienko
Zapatrzona w dale,
Stoi sobie. A dni idą,
Minęło pół roku,
Zemdliło ją koło serca,
Zabolało w boku.
Chora nasza Kateryna,
Ledwo, ledwo dyszy -
Wyzdrowiała, na zapiecku
Dzieciątko kołysze.
A kobietki dogadują,
Docinają matce,
Że Moskale, powracając,
Nocują w jej chatce.
"Twoja córa urodziwa,
Czarnobrewa lala,
Nie jest sama - na zapiecku
Kołysze Moskala
Czarniawego. Czyś nie tyją
Tak pięknie uczyła?"
A bodaj was, paple wstrętne,
Dola tak raczyła
Na tym świecie, jak Katrusie,
Z której się śmiejecie!
Kateryno, serce moje,
Gorzkie twoje życie!
Gdzież dla siebie i dla dziecka
Wynajdziesz ukrycie?
Kto nad tobą się zlituje,
Poda dłoń w potrzebie?
Jego nie ma, a rodzice
Obcy już dla ciebie.
Wyzdrowiała Kateryna,
Otwiera okienko,
Tęsknie patrzy na ulicę
I kołysze synka.
Patrzy, patrzy - ojca nie ma!
Czy już nie przybędzie?
Poszła by w sad, popłakała -
Pełno ludzi wszędzie.
Zajdzie słonce, Kateryna
Niesie swego syna
Do ogrodu - kiedy spojrzy,
Miłego wspomina.
Tu go z musztry wyglądała,
Tam miłe gwarzyła,
A tam, a tam... "Synu, synu!.." -
I nie dokończyła.
Rozwinęły się czereśnie
I wiśnie w ogrodzie,
Tak jak kiedyś wychodziła,
Teraz też wychodzi.
Wyjdzie ale już nie śpiewa,
Jak kiedyś śpiewała,
Kiedy swego kochanego
Tam oczekiwała.
Już nie śpiewa czarnobrewa,
Na swój los się żali,
A tym czasem złe języki
Nie szczędzą jej wcale.
Rzeczy coraz okropniejsze
Wymyślają o niej -
Gdyby on był, to z pewnością
Stanąłby w obronie.
Lecz daleko czarnobrewy,
Stamtąd nie zobaczy,
Jak ją ludzie wyśmiewają
I jak ona płacze.
Może poległ za Dunajem,
Poległ i nie wstanie,
A może gdzie w Moskwie znalazł
Już inne kochanie?
Nie, nie poległ, żyje zdrów on,
Marnę troski, marne!
A gdzież znajdzie takie oczy
I brwi takie czarne?
Nigdzie, w całym świecie nie ma
Takiej ani jednej,
Jak Katrusia takiej pięknej
I takiej też biednej.
Dała matka córce swojej
Urody do woli,
Lecz cóż z tego? Nie umiała
Szczęścia dać i doli.
A bez doli z białym liczkiem -
Jak z tym kwiatkiem bywa:
Słonce pali, wiatr nim targa
I kto chce, ten zrywa.
Myj że swoje białe liczko
Drobniutkimi łzami,
Bo Moskale powrócili
Innymi drogami.

II

Siedzi ojciec w końcu stołu,
Głowę chwycił w ręce
I nie spojrzy na świat Boży
W swej ciężkiej udręce.
Kolo niego matka stara
Zalewa się łzami
I takimi do swej córki
Przemawia słowami:
"Cóż wesele, córko moja?
Czemuż nie ma pary?
Gdzież są twoi starostowie,
Drużky i bojary?
Idź do Moskwy, córko moja,
Może znajdziesz swatkę,
Tylko nie mów dobrym ludziom,
Że masz jeszcze matkę.
Przeklęty dzień i godzina,
Kiedym cię powiła!
Lepiej bym cię przed świtaniem
W rzece utopiła.
Byłabyś się zdała gadom,
A nie Moskalowi...
Dziecko moje, córko moja,
Kwiecie mój różowy!
Jak jagódkę, jak ptaszynę,
Tak jam cię pieściła
Na swą biedę... Córko, córko,
Cóżeś ty zrobiła?
Taka wdzięczność!.. Idź że sobie,
W Moskwie świekry szukaj,
Nie słuchałaś swojej matki,
Więc tamtej posłuchaj!
Idź jej szukać, a gdy znajdziesz,
Przywitaj i potem
Żyj szczęśliwie, ale do nas
Nie przychodź z powrotem.
Nie wracaj już z obcych krajów,
Zostań tam! Bądź zdrowa!
A któż moją biedną głowę
Bez ciebie pochowa?
Kto jak dziecko płakać będzie
Za matką rodzoną?
Kto posadzi na mym grobie
Kalinę czerwoną?
Kto za moją grzeszną duszę
Będzie błagać Boga?
Dziecko moje, córko moja,
Córko moja droga!
Idź już od nas!"
Ledwie łedwie
Pobłogosławiła;
"Pan Bóg z tobą!" - i jak martwa
Z nóg się powaliła.
Odezwał się ojciec: "Cóż ty?
Czekasz jeszcze czego?"
Rozełkała się i do nóg
Upadła starego.
"Ach, przebacz mi, ojcze drogi,
Tę winę ogromną!"
"Niechaj ci ją Bóg przebaczy,
A ludzie zapomną!
Idź już, córko. Lżej nam będzie".
Ledwie biedna wstała,
A po niej została
Pustka w chacie. Przez sad idąc
Modlitwę szeptała.
Spod wiśni garść ziemi wzięła,
Na piersiach schowała.
"Nie powrócę! Może w obcym
I dalekim kraju,
W obcej ziemi obcy ludzie
Kiedyś pochowają
Nieszczęśliwą. Jeno garstka
Tej ojczystej ziemi
O mym losie świadczyć będzie
Pomiędzy obcymi.
Niech nie świadczy, niech nie mówi,
Gdzie mię śmierć spotkała,
Aby moja grzeszna dusza
Choć tam spokój miała.
Ziemia milczy, ale dziecko
Powie kiedyś, kto ja!
O mój Boże, o mój losie,
Gorzka dolo moja!
Gdzie ukryję się? pod wodę
Pójdę sama jedna,
A ty grzech odpokutujesz,
Dziecino ma biedna,
Tułając się jak sierota
Bez ojca po świecie..."
Idzie. Chustka na jej głowie,
A na ręku dziecię.
Wyszła za wieś. Serce boli,
Jeszcze raz spojrzała
Poza siebie i gorzkimi
Łzami się zalała.
Jak topola pośród pola,
Tak stoi przy drodze,
I jak z liści rosa, z oczu
Kapią łzy niebodze.
Tyle ich już wypłakała,
Że świata nie widzi,
A wciąż płacze. Pocałuje
Dziecko i znów idzie.
A to małe, jak aniołek,
Nic nie wie, rączyny
Drobne swoje wciąż wyciąga
Ku piersi matczynej.
Zaszło słońce. Nad dąbrową
Krwawe niebo płonie.
Otarła łzy, powlokła się
I ślad zginął po niej.
Wieś gwarzyła o niej jeszcze
I długo, i wiele,
Ale tego ojciec - matka
Już nie usłyszeli.
Tak to człowiek na tym świecie
Swoich bliźnich lubi!
Tego wiążą, rżną tamtego,
Ów sam siebie gubi...
Za co? Na co? Jeden Bóg wie!
Tyle miejsca przecie,
A dla biednych nie ma kąta
Wolnego na świecie.
Jednym dola daje pola
Od kraju do kraju,
A dla drugich tylko tyle,
Że ich pochowają.
Gdzież te dusze, które chciałeś
Kochać i żyć z nimi
Po bratersku?.. Nadaremnie
Szukasz ich na ziemi!
Jest na świecie dola,
Czy ją jednak znamy?
Jest na świecie wolność,
Czy ją jednak mamy?
Są ludzie na świecie,
Srebro - złoto mają,
Myślałbyś, szczęśliwi,
A szczęścia nie znają -
Ni doli, ni woli.
Znękany, stroskany,
Wdziewa swe żupany,
Nawet płakać wstyd mu,
Bo to pan nad pany.
Bierzcie srebro - złoto,
Panowie, bogacze,
Ja łzy sobie wezmę
I biedę wypłaczę.
Zatopię niedolę
Łzami drobniutkimi,
Rozdepczę niewolę
Nogami bosymi!
Wtedy u mnie radość
I dobrobyt gości,
Kiedy serce moje
Buja na wolności.

III

Krzyczą sowy, śpią dąbrowy,
Płoną jasne zorze,
Susły bawią się w burzanach
Na dzikim ugorze.
Już usnęli dobrzy ludzie,
Tych radość znużyła,
Tamtych troska, ale wszystkich
Ciemna noc nakryła
Niby matka, co przed spaniem
Dzieci swe nakrywa.
A gdzież teraz Kateryna
Nasza nieszczęśliwa?
W chacie? W lesie? Czy pod kopą
Zabawia synaczka
I truchleje, że gdzieś z kniei
Skoczy wilk znienacka?
Ach, brwi czarne! Lepiej, by was
Nie dawały nieba,
Skoro za was taką drogą
Cenę płacić trzeba!
A co dalej jeszcze będzie?
Coraz gorzej, gorzej -
Żółte piaski, obcy ludzie
I śniegi jak morze.
Sroga zima. A on? Czy też
Swoją Katerynę
Pozna jeszcze i przygarnie,
I przywita syna?
Zapomniałaby z nim razem
Tę okropną drogę,
Gdyby tylko szczerym sercem
Przywitał niebogę...
Zobaczymy... A na razie
Spoczniemy po trudzie
I o drogę w kraj moskiewski
Będziem pytać ludzi.
Och, daleka ona, bracia,
Znam i ja tę drogę,
O niej jeszcze dziś wspominać
Bez trwogi nie mogę.
Przeszedłem ją, przemierzyłem,
Niech ją licho mierzy!
I niejedno powiedziałbym,
Ale kto uwierzy?
"Ależ kłamie taki-siaki!
(Tak o mnie powiedzą)
I sam nie wie co, a baje,
I ludzie nie wiedzą".
Prawda wasza, prawda, ludzie!
Bo po co wam wiedzieć,
Co ze łzami tu przed wami
Chciałbym opowiedzieć?
Każdy ma dość własnej troski,
A szczęściem nie grzeszy,
Lepiej dajcie mi kresiwo,
Niech ognia wykrzeszę.
I tytoniu, żeby w domu
Zmartwienia nie było
I żeby się takie licho
Nikomu nie śniło.
Niechaj że mu! Ja tymczasem
Pomyślę, gdzie biedna
Kateryna z małym dzieckiem błądzi sama jedna.
Za Kijowem, hen, za Dnieprem,
Wzdłuż ciemnego gaju,
Tam czumacy drogą idą,
"Puhaczu" śpiewają.
A naprzeciw nim niewiasta -
Czy z odpustu idzie?
Czegóż, taka zapłakana,
Że świata nie widzi?
Połatana świtka na niej
I torba na grzbiecie,
W ręce kostur, a na drugiej
Niesie śpiące dziecię.
Spotkali się. Chowa dziecko
I pyta: "Nie wiecie,
Dobrzy ludzie, która droga
W moskiewski kraj wiedzie?"
"W moskiewski kraj?" O, ta właśnie.
Daleko, niebogo?"
"Aż do Moskwy. W imię Boga,
Dajcie coś na drogę!"
Dali grosik. Wzdrygnęła się.
Ach, jak że on pali!
Wzięła jednak. To nie dla niej,
Lecz dla dziecka dali...
Ona matka... Dalej rusza.
Spoczęła w Browarach
I ten gorzki grosz dla dziecka
Na piernik wydała.
Długo, długo jeszcze potem
Biedna wędrowała,
A bywało, że pod płotem
Noc spędziła całą...
Ach, na cóż się zdały te karę oczęta!
Czy po to, by płakać gdzieś pod obcym płotem,
Jak dziś Kateryna? Słuchajcie, dziewczęta,
I strzeżcie się pilnie, ażebyście potem
Nie musiały szukać swojego Moskala,
Jak ona go szuka - i nie narzekały,
Że ludzie od siebie trzymają was z dala.
Nie pytajcie, czarnobrewe,
Co wiedzą ludziska!
Na biednego każdy chętnie
Kamieniami ciska.
Ludzie gną się jak wiklina,
Kiedy wiatr powieje,
Na sierotę słońce świeci,
Świeci, lecz nie grzeje.
Ludzie słońce zakryliby,
Aby nie świeciło
Na nieszczęsną i aby jej
Łez nie osuszyło.
I za cóż to. Boże miły,
Jej tak źle na świecie?
Jaką krzywdę wam zrobiła?
Czego od niej chcecie?..
Czego od niej chcą? - Zobaczyć,
Jak płacze niecnota.
A więc nie płacz, Kateryno,
Nie płacz, moja złota,
Cierp w milczeniu. Ale żeby
Nie zwiędła uroda,
Do świtania myj się łzami,
Bo urody szkoda!
Umyjesz się - nie zobaczą,
A więc nie wyśmieją,
Niech tymczasem serce spocznie,
Póki łzy się leją.
Oto jaka bieda! Widzicie, dziewczęta?
Uwiódł i porzucił Katrię Moskal zły.
Niechajże z was każda dobrze to pamięta,
Abyście tak kiedyś nie szukały wy
Swojego Moskala, jak ona dziś szuka.
Nie wierzcie losowi, bo los was oszuka,
Nie liczcie na ludzi, bo wam nie przebaczą
I zamiast pocieszyć, powiedzą: "Ładaco".
Pod płotami nocowała,
Raniutko wstawała
I do Moskwy szła nieboga,
Aż tu naraz sroga
Przyszła zima.
Idzie Katria,
Przez śnieżne zamiecie
W ciężkich łapciach kroczy, starą
Switkę ma na grzbiecie.
Idzie Katria z wielkim trudem,
Patrzy - coś szarzeje
Hen, w oddali. To Moskale!
Och! I serce mdleje.
Leci, pędzi na spotkanie,
Przybiegła zziajana
I pyta się, czy nie ma tu
Jej pana. Iwana?
A Moskale, jak Moskale,
Śmieją się, żartują:
"Aj da baba! Aj da naszi!
Kawo nie nadujut!"
Spojrzy na nich Kateryna:
"Ludzieście, jak wszędzie.
Nie płacz, synu, biedo moja,
Niechaj co chce będzie,
Pójdę dalej, aż go spotkam
I oddam dziecinę,
Oddam ciebie, mój gołąbku,
A sama - niech zginę!"
Ryczy, wyje zawierucha,
Kłębi się zawieja,
Stoi Katria pośród pola
I gorzkie łzy leje.
Ucieszyło się na chwilę,
Wiatr znużony sapie.
Katerynie oczy wyschły,
Już z nich łzy nie kapią.
Popatrzyła na dzieciątko
Umyte jej łzami,
Takie piękne niby kwiatek
Pod rosy kroplami.
Uśmiechnęła się. Lecz uśmiech
Zjawił się i mija,
A za serce ją coś chwyta
Niby czarna żmija.
Milcząc wzrokiem potoczyła,
Przed nią lasu smuga,
A pod lasem, hen, przy drodze
Chatka oknem mruga.
"Wieczór. Chodźmy! Może ludzie
Udzielą noclegu,
Jak odmówią, to będziemy
Nocować na śniegu.
Koło chaty noc spędzimy
Lub gdzie indziej - wszędzie,
Ale gdzie ty się prytulisz,
Kiedy mnie nie będzie?
Chyba z psami, mój syneczku.
Bo psy, choć kąsają,
Choć też gryzą, ale za to
Nas nie obmawiają.
Nie wyszydzą, nie wyśmieją,
Więc brataj się z psami!...
Ach, mój losie, o mój Boże,
Zlituj się nad nami!"
Nawet pies włóczęga ma w świecie swą dolę,
Ktoś mu przecież kiedyś dobre słowo da,
Biją go i łaja, zakują w niewolę,
Ale nikt nie pyta: "Gdzie jest matka twa?"
Iwasia z pewnością o to się spytają
Prędzej, niżby mógł im odpowiedzieć słowy.
Na kogóż to we wsi wszystkie psy szczękają?
Kto pod płotem siedzi obdarty i bosy?
Kto szelmę prowadzi? Bękart czarnowłosy...
Całe jego szczęście - to te brwi urodne,
Ale ludzie mówią, że on ich niegodny.

IV

Pod górą, w jarze, przeogromne,
Hetmańskich czasów jeszcze pomne,
Dęby jak starcy stoją. W jarze,
Na grobli wierzba z wierzbą gwarzy.
Lodami skute stawu linie -
W niewoli staw. (Zimową porą
Z przerębli ludzie wodę biorą.)
Przez chmurę krwawe stonce plonie,
Wiatr się nadyma; gdy powionie -
Niczego nie ma. Wszędzie biało,
Tylko coś w lesie zahuczało.
Ryczy, huczy zawierucha,
Wiatr po lesie hula
I do snu szerokie pola
Śniegami otula.
Karbowniczy chce obejrzeć
Las. Już wyszedł z chaty,
Ale gdzie tam! Taka zamieć,
Że nie widać świata.
"A niechaj go! Lepiej w chacie
Teraz niźli w lesie.
Cóż to jednak? Skąd ich tylu
Jakiś diabeł niesie?
I o takiej jeszcze porze,
Patrz, patrz, Nyczyporze,
Cali biali..." - "Co, Moskale?"
- "Co z tobą na Boga?"
- "Gdzie Moskale, gdzie sokoły?"
- "A tam - ciągną drogą".
I pobiegła Kateryna,
Nic nawet nie wdziała.
"Ponoć dobrze jej ta Moskwa
We znaki się dała.
Nawet w nocy przez sen woła
Jakiegoś Moskala".
Pędzi Katria, przez pnie skacze,
Marzną bose nogi,
Aż przybiegła i zziajana
Stanęła wśród drogi.
Twarz otarła rękawami,
Spojrzy - aż tu do niej
Nabliża się cały oddział,
A wszystko na koniach.
"O, mój Boże! O mój losie!"
(To biegnie, to stanie) -
A na przedzie starszy jedzie.
"Iwanie! Kochanie!
Gdzie tak długo przebywałeś?"
Chwyta za stremiona,
A on spojrzał i ostrogą
Bodzie swego konia.
"Czekaj! Czekaj! Czyś zapomniał
Swoją Katerynę? Nie poznałeś?
Spojrzyj tylko, Spojrzyj, mój jedyny!
To ta sama twoja luba Katrusia, to ona,
Co kochała cię tak szczerze -
Po cóż rwiesz stremiona?!"
On ni słowa. Ściągnął konia,
Koń rwie i skacze.
"Gdzież ty lecisz, mój gołąbku?
Popatrz! Ja nie płaczę.
Nie poznajesz? Serce moje,
To Katria, to ona,
Nie odtrącaj! A on patrzy
Jak na pomyloną."
"Wozmitie prócz biezumnuju!"
"Co słyszę, mój świecie!
Wspomnij tylko, ty mi wierność
Przysięgałeś przecie!"
"Wozmitie prócz! Cztoż wy stali?!"
"Kogo to brać mają?
Twoją Katrię, co do ciebie
Biegała do gaju?
Twoją Katrię, co ci syna
Powiła?... Jedyny,
Nie odpychaj teraz biednej
Swojej Kateryny!
Weź za sługę, kochaj drugą,
Cały świat - zapomnę,
Jaką ty mi kiedyś krzywdę
Zrobiłeś ogromną.
Przebaczę ci, żem pokrytka
I że marnie zginę,
Nawet rzuć mię, lecz nie rzucaj
Dzieciny niewinnej!
Nie porzucisz? Serce moje,
Zaczekaj chwileczkę,.."
I pobiegła, a za chwilę
Wynosi mu dziecko.
Niespowite, zapłakane...
Patrzy - jego nie ma.
"Ludzie! Ludzie! To okropne!
On wyrzekł się syna!
Czy słyszycie? Ojciec syna
Porzucił zdradziecko,
Cóż ja teraz z tobą zrobię,
Moje biedne dziecko?
Weźcie sobie, żołnierzyki,
Weźcie to maleństwo,
Bóg zapłaci, a na niego
Niech spadnie przekleństwo!
Rosnij, synu, na śmiech ludziom..
I kładzie na drogę.
"Szukaj ojca, bo ja dłużej
Szukać już nie mogę!"
Zerwała się jak szalona,
Do lasu pobiegła.
Dziecko płacze, a Moskale
Pojechali dalej.
Bo co im to! Na nieszczęście
Leśnicy zabrali
Małe dziecko. Katria bosa
Po lesie ugania,
Płacze, prosi i przeklina
Swojego Iwana.
Aż przybiegła na polanę,
Spojrzała dokoła -
I do jaru. Tam nad stawem
Uklękła i woła:
"Przyjmij, Boże, moją duszę,
A ty, wodo, ciało!"
I skoczyła, aż pod lodem
Coś zakotłowało.
Tak znalazła Kateryna
To, czego szukała.
Powiał wiatr - i ani śladu,
Wszędzie przestrzeń biała.
Co tam wicher ten szalony,
Który dęby łamie,
I co rozpacz drobnych dzieci
Po rodzonej mamie!
Nie sieroty one, gdy im
Mogiła została,
Gdy im matka dobre imię
W spadku przekazała.
Więc kiedy je skrzywdzą ludzie,
Kiedy ktoś ośmieszy,
Na mogiłę matki pójdą,
Mogiła pocieszy.
Ale stokroć gorzej dola
Takiego skrywdziła,
Co go ojciec widzieć nie chciał,
A matka rzuciła.
Do kogo się zwróci biedne,
Samotne pacholę?
Dla podrzutka bezdomnego
Świat jak puste pole.
Liczko pańskie, brewki czarne,
Nie z prostego rodu -
Lecz cóż z tego? Lepiej niechby
Zmarniało za młodu.

V

Idzie kobzarz do Kijowa,
Na spoczynek siada;
Małe chłopię torby dźwiga I prowadzi dziada.
Siedli. Chłopię, dziecko jeszcze,
W słońcu się wygrzewa,
A tymczasem stary kobzarz
O Jezusie śpiewa.
Kto przechodzi - nie omija,
Dają kobzarzowi
Chleb, pieniądze, a dziewczęta
Grosik chłopakowi.
"Jaki ładny! - podziwiają -
A biedny!... Hej, dała
Matka brewki, ale szczęścia
Dać mu nie umiała."
Sześciokonny pyszny powóz
Do Kijowa leci,
W tym powozie pani z panem,
A z nimi ich dzieci.
Staje powóz koło dziadów,
Chmura kurzu siwa
Podniosła się... Biegnie Iwas,
Bo pan ręką kiwa
Przez okienko. Pani pieniądz
Daje Iwasiowi
I chwali go, a pan spojrzał
I odwrócił głowę.
Odwrócił się, nie chce patrzeć,
Bo poznał, nikczemnik,
Po tych brwiach wspaniałych czarnych,
Po tych oczach ciemnych -
Swego syna. Ale brać go
Nie myśli.
"Jak zwiesz się?" -
Pyta pani. - "Iwaś" - rzecze
Chłopak. - "Jaki miły!"
Pojechali... Chmury kurzu
Iwasia pokryty.
Przeliczyli Biedaczyska,
Co im ludzie dali,
Pomodlili się i dalej
W świat powędrowali.

piątek, 29 listopada 2013

Władysław Broniewski - Wiersze o wczesnej wiośnie pisane późną jesienią

            I

Żyję sobie, jestem poetą,
diabli komu do tego.
Łażę, depczę warszawski beton,
piszę wiersze – z niczego.

W oficynie na Mokotowie
mieszkam, płacę komorne,
patrzę na chmury wieczorne:
miedź stopiona z ołowiem.

Hoduję radość zamarłą
w ciasnych szczelinach bytu,
aż przyjdzie wiosna – spazmem za gardło
ściśnie, za serce schwyta...

A wtenczas zieleń wszystka
boli najmniejszą gałązką,
głuszy szelestem listka,
rośnie w słowa bez związku.

Tak wiersz z niczego powstaje,
boli, raduje – z niczego...
Nie śpię do rana, wstaję –
diabli komu do tego.

Najstraszniej nocą z dala
słuchać rzeki szelestów:
narasta, narasta fala,
już oknem rwie, już jest tu,

za włosy porywa, pędzi
wśród świata różności i mnóstwa,
po stromej, ostrej krawędzi:
twórczości i samobójstwa.

O świcie jestem znużony,
patrzę w okno i milczę.
Wtedy mi ciąży najmilsze,
smutne spojrzenie żony...

Parzy stopy warszawski beton,
i jest w tym wierszu coś złego...
Żyję sobie, jestem poetą,
diabli komu do tego.



                  II



Gdy oknem pełznie cisza martwa, 
gdy huczy puls, a wiersz się gmatwa, 
i nagle Jakaś groźna strofa 
uderzy w mózg jak katastrofa, 
gdy widzę krew i padam w otchłań, 
gdy cios za ciosem pada ślepo, 
gdy krzyczę nocy: - Przyjdź i pochłoń! - 
zamiera serce - wiem - to epos. 


A kiedy świt, jak sen dziecinny, 
błękitny, wonny i niewinny, 
we mgłach, w radości i w skowronkach 
wraz ze mną w niebie się zabłąka, 
gdy nagle blady kielich wiersza, 
jak lilia wodna, jaśmin, irys, 
rozkwitnie - wtedy brak powietrza, 
zamiera serce - wiem - to liryzm. 

                   III

Od rana przez sen wiersz się kleci,
Od rana śmigła w niebie furczą - 
otworzyć okno i polecieć
we wczesną wiosnę, w radość, w twórczość!

Błękitnoblada głąb - to marzec,
a chmurki białe jak pierwiosnki.
Córeczko miła, jak wymarzyć
na łące nieba milsze piosnki?

Pierwiosnki w niebie, niezabudki,
nie będzie więcej śniegu z deszczem,
mijają chmurki świat malutki -
"Chodziła czapla po wysokiej desce,
mówić ci jeszcze?"

Marcin Świetlicki - Dwa dni wakacji

Anna Bilińska Bohdanowicz, Saska Kępa zimą, 1877

Kupować przez dwa dni płyty, butelki Jacka Danielsa
(naprawdę – seks po Danielsie jest o niebo lepszy

niż po haszyszu – i to bez dyskusji)
zarozumiałe sierpniowe burżujstwo,

kupować czarne koszulki, z dobrej firmy, ale
przecenione i słuchać, leżąc na podłodze

w obcym mieszkaniu cudnie przemądrzałej
muzyki, a na obiad jest od dwu dni indyk,

wszystko w połowie drogi, obojętne miasto,
jeśli podasz mi tamto, ja w zamian ułatwię

ci sześć orgazmów, trzymam cię za słowo,
och, trzymaj mnie za słowo, trzymaj mnie za wszystko,

nie warto myśleć o przeszłych i przyszłych
miesiącach biedy, samotności, chłodu,

trzymaj mnie długo, trzymaj mnie i zbudź mnie,
znajdź mnie, odwróć mnie,

dwa dni, przepustka z piekła, a czy mogę teraz
posprawdzać swoją pocztę?

w poczcie pogróżki, czarno, a jak to jest spać
z tak luksusową w takich luksusowych?

mógłbym to opowiedzieć, ale nie opowiem,
dwa rozespane burżuje sierpniowe,

och, Boże, co mi teraz zrobisz, co?
nie robię ci nic więcej nad to, co ty,

jest to ten rodzaj snu, z którego wychodzi
się ze śladami w rzeczywistość, ślady

płoną, zostają, oświetlają drogę
powrotną, mówią do mnie, jestem odwrócony,
odwrotny.