Wielki cień chmury, ciągnąc go na wzgórza
Zetknięte z niebem, co życie, gasnące
Pod barw przymusem - w głąb marzeń przedłuża,
Aby dowiedzieć poprzez dale puste
Jedyną wokół purpurową chustę
Dziewczyny, która swych dłoni oplotem
Kolana zgodnie wgarnęła pod brodę
I, coraz bardziej pod niebios namiotem
Samotniejąca w tę dal i pogodę,
Od dawna ruchu i snu nie odmienia,
Chłonąc czar drętwy samego patrzenia
We wszystko na raz, w nic zasię z osobna.
W pobok, zaledwo do siebie podobna,
Wyolbrzynmiona wobec próżni świata,
Krowa się w świetle różowi łaciata,
Co jednym rogiem pół słońca odkrawa,
A drugim wadzi o daleką gruszę...
Sennych owadów nieprzytomna wrzawa
Umacnia pustkę i podsyca głuszę,
Wspartą na stogach powiązanych w drągi.
Kolejne idą nad polem przeciągi
Tchu ziół dalekich, zaprawnego potem
Zoranej ziemi, co - tknięta wron lotem -
Paruje ciężko i chłodnieje zwolna.
Na widnokresie jakaś mgła dowolna,
Cień, nie mający przyczyn wśród przestworu,
Rośnie, by zwiększyć potęgę wieczoru,
I wśród rosnących z nim razem bezmiarów
Dziwnie brzmią dźwięki śwerszczących komarów.
Józef Chełmoński, Wschód księżyca, 1888 |