Eustachy Kossakowski, bez tytułu, 1958 |
I jakim prawem mieliśmy w sobie aż tyle
nieprzezorności, aby w bezsennym przedziale
spędzić noc, wysiąść, drżąc z
zimna, i znaleźć
między dnem szarych chmur a warstwą
rudych szpilek
śliski od mżawki, pusty po sezonie
camping -
garść słupów do siatkówki i
sklejkowych ruder,
zza których grzmiało morze; aby w
przesiąkniętym
domku z dykty nie zwlekać już ani
przez chwilę
dłużej i paść w ubraniach na nagi
materac
i, niezdarnie zdzierając je z siebie,
docierać
do nas, odnalezionych Bóg wie jakim
cudem
i jakim trafem; aby wtedy nic nie
poczuć,
chichotać z układanych wspólnie –
senną głową
przy ciepłej piersi – głupstw:
„Morze miarowo
szumi, Bo niemiarowo nie umi”, pod
wieczór
czuć nadal w ciele słony, dziki,
jednostajny
rytm fal, które zbijały z nóg
spienionym światłem
zmieszanym z piaskiem, żwirem i
wodorostami,
i ten rytm naśladować w
śpieszniejszym narzeczu
dwojga ciał; aby wargi, błądzące
powoli
plażą skóry, trafiały na kryształki
soli
z morza? z potu? nie wiedząc jeszcze,
jakim wiatrem
i jakim trwaniem będą zdmuchnięte,
spłukane;
aby języki dwa bez skutku, ale czule
chciały się spleść, przytrzymać nawzajem, nie ulec
sygnałowi z latarni morskiej, gdy nad ranem
aby języki dwa bez skutku, ale czule
chciały się spleść, przytrzymać nawzajem, nie ulec
sygnałowi z latarni morskiej, gdy nad ranem
buczał przez mgłę, na znak, że
wszystko ma swój brzeg,
i gdy do wnętrza domku przez koślawą
ramę
okna sączył się z anten, kominów i
drzew
świt ze swoim natrętnie milczącym
pytaniem,
jakim właściwie cudem, jakim trafem,
jakim
prawem wszystko ma odtąd pozostać tym
samym
morzem, tym samym snem, tym samym
słonym smakiem