niedziela, 25 grudnia 2011

Konstanty Ildefons Gałczyński - Grudzień, czyli December

Zofia Stryjeńska, Pokłon pasterzy,

Lekarzowi, dobrodziejowi mojemu, Doktorowi Jarosławowi
Neczaj-Hruzewiczowi
Drogi Panie Redaktorze,
rękopis w spóźnionej porze

wysyłam za miesiąc Grudzień,
wierząc, że mi jakoś ujdzie.

Onego spóźnienia powód
tłumaczy się złą chorobą,

co mnie od tygodni trapi,
a nad łóżkiem wisi napis:

"K. I. Gałczyński. Poeta.
Szaleństwo. Ścisła dieta".

Szczeblując do gwiezdnych powal,
niejeden liryk zwariował,

liryk, ten srebrzysty atom...
Odpuśćmy grzechy wariatom.

A ty, panie czytelniku,
nie chełp się ze swą podwiką,

żeście zdrowi i rumiani!
Wszyscyśmy blisko otchłani

i każdemu z woli Boga
powinąć się może noga,

lecz wiedz: diabeł spęta w lesie,
Jezus na światłość wyniesie.

A światłość już niedaleko:
w Grudniu się narodzi Dziecko,

co jednym wzniesieniem dłoni
świat ku światłości nakłoni.

Spójrzcie, jak pierzchają cienie!
Płynie Boże Narodzenie!

W purpurze, w złocie, w lazurze
Anioł dmie w trąbę na chmurze;

radość, radość niedaleko,
radość, co pychę uśmierca...

"Jezu cichy i pokornego serca,
uczyń serca nasze według serca Twego"

1938

piątek, 16 grudnia 2011

Kazimierz Wierzyński - Szafot

Kazimierz Wierzyński wg. Edwarda Głowackiego, reprodukwane w Wiadomościach Literackich ok. 1925


Pan prezydent wyjechał z białego pałacu
Powozem w białych koniach w biały dzień śnieżysty.
Czemuż-to mu nie grają fanfary asysty,
Czemu nie krzyczą bębny gdzie jedzie i na co?

Pan prezydent ma kląć się, przysiąc narodowi
Pierwszy raz na wolności i pierwszą przysięgą.
Wiatr ciągnie alejami i targa ich wstęgą,
Sto lat czekały drzewa i naród – gotowi.

Żywy mur, prosta droga, karły czy olbrzymy
Z kalwarii buntów nocnych, klęsk i upokorzeń
tej grudy się dorwali, czepili jak korzeń,
By doczekać się pierwszej nieprzegranej zimy.

Zacieli się, zastygli szkieletem na mrozie
Aż wstali, wytrwali – i patrzą z daleka,
Tak że miastu zadrgała pod szronem powieka:
Ulicą jedzie wolność rozparta w powozie.

Nie trzeba trąb. Bez fanfar świat się dowie o tem,
że ocknęli się w słupach zamarzłych pośnięci,
ze rośnie tłum, przybiera… Że biegną studenci
Bić go, bić kamieniami i obrzucać błotem.
………………………………………………………………………….
Pan prezydent wyjechał z białego pałacu
Trumna na piramidzie wzniesiony na szczyty,
Pierwszy raz na wolności – w tym kraju – zabity.
Teraz już śpi, najwyższy, i nie pyta zz co.

Wyszło miasto o kroczy, posłowie i naród,
Pomieszani z oślepłem nieszczęściem zbrodniarze.
Wiatr ciemniej alejami, krwi skrzepłej nie zmaże,
W tej ziemi się zalęgnie na pomstę i zaród.
………………………………………………………………………………….
Lecz jest w tym mieście jedna powieka, co w grozie
Zapadła tak okrutnie, że więcej nie błyśnie:
Sam został z buntem, klęską i hańbą w ojczyźnie,
I zaciął się i zastygł szkieletem na mrozie.

czwartek, 15 grudnia 2011

Julian Tuwim - Pogrzeb prezydenta Narutowicza

Pogrzeb pana prezydenta


Krzyż mieliście na piersi, a brauning w kieszeni.
Z Bogiem byli w sojuszu, a z mordercą w pakcie,
Wy, w chichocie zastygli, bladzi, przestraszeni,
Chodźcie, głupcy, do okien - i patrzcie! i patrzcie!

Z Belwederu na Zamek, tętnicą Warszawy,
Alejami, Nowym Światem, Krakowskiem Przedmieściem,
Idzie kondukt żałobny, krepowy i krwawy:
Drugi raz Pan Prezydent jest dzisiaj na mieście.

Zimny, sztywny, zakryty chorągwią i kirem,
Jedzie Prezydent Martwy a wielki stokrotnie.
Nie odwracając oczu! Stać i patrzeć, zbiry!
Tak! Za karki was trzeba trzymać przy tym oknie!

Przez serce swe na wylot pogrzebem przeszyta,
Jak Jego pierś kulami, niech widzi stolica
Twarze wasze, zbrodniarze - i niech was przywita
Strasznym krzykiem milczenia żałobna ulica.

wtorek, 13 grudnia 2011

Konstanty Ildefons Gałczyński - Pomnik studenta



W mieście *** (prawda w oczy kole)
pomnik studenta stoi na cokole,

ze spiżu pomnik i ze spiżu cokół,
ze spiżu także allegorie wokół:

Księgi, Pochodnie, Globusy i Sowy
wszystko artysta w kształt zaklął spiżowy,

a potem zaklął potwornie. Punkt. Czyli
za pomnik widać mu nie dopłacili.

Lecz mniejsza o to. My pomnik pokażmy:
Więc na cokole stoi młodzian straszny

pod względem garderoby. Odzian letko,
agrafką spina przewiewne paletko,

a pod paletkiem, w miejscach dolno-tylnych,
nie rozwiązany ma problem tekstylny,

lecz się uśmiecha i ręce go swędzą,
jakby za chwilę miał dostać stypendium.

A napis taki na pomniku świeci:
TEN POMNIK NARÓD WZNIÓSŁ DLA SWOICH DZIECI
DROGICH STUDENTÓW, KTÓRZY Z RÓŻNYCH WZGLĘDÓW
NIE UKOŃCZYLI STUDIÓW. I ja się tu
wcale nie dziwię.

Bo żywy student, to jest kłopot dziki.
A my, Polacy, my lubim pomniki.

1947

poniedziałek, 12 grudnia 2011

Honza Zamojski - Język #1

Honza Zamojski, Rymy jak dymy, wyd. Morava 2011

Piękne są brzydkie polskie wyrazy:

dupa

pipa

cyc

huj.

Brzmią jak nazwy pierwiastków.

Wiktor Woroszylski - Mit o mass culture

Czas pożarł rybę
Jej cień na kamieniu pozostał
Ale nikt się nie modlił do pochłoniętej przez czas
Zza skały wyjrzał kudłaty
Nie znał czasu i bał się gromu
Pękały nieba
Grom był mową czasu
Czas był strachem śmeirtelnym
Ze szczeliny wyszli Bogowie

To oni bronili człowieka
Ze zwłok cuchnących wyjmowali nieśmiertelność
Wkładali w powłokę rumianą
Prowadzili w krainy gdzie czas nie zabijał
Śmierć była metaforą i metamorfozą
Cienie grały na cytrze
Wdzięczny wznosił chramy
Zza skały wyjrzał zbrojny

Czas pożarł Bogów
Przetapiano kruszec na korony innego kształtu
Marmurowe kolumny żelaznymi linami cięto
Rozsypywano składano kamień na kamieniu
Bóg silniejszy wydzierał jagnięta słabszemu
Odwracał korowody
Zmieniał nutę płaczów
Zmywał barwy wczorajsze
Zapadał się w czas

Dokładniej o tym mówi historia kultury
Warsty Bogów odsłania
Ustawia ich w sztafetę i włącza chronometr
Na chronometrze nie ma strzałki przerażenia
Przemijanie posągowieje w muzeum

Więc teraz to jest epizod Bogów Esso Shell Mobiloil
Ropa naftowa pociekła na ołtarzach szybkości
Szafy grające mielą czas
Cienie gladiatorów i rycerzy krzyżowych rzucono na ekran
        Cinemascope
Ruiny dawnych kultur z przewodnikami sprzedawcami pamiątek
          uczonymi autorami prospektów wynajęto by
          urozmaiciły czcicielom drogę do przesiąkłych benzyną
          i coca colą świątyń nowego kultu uniwersalnej jednoczącej
          ludy kultury masowej
Któż wyziera zza skały
A to my turyści
Nasz powrót z kamerami do jaskiń katakumb
Nim grom uderzy
I cień nasz pozostanie na kamieniu

niedziela, 9 października 2011

Adam Mickiewicz - Niepewność


Gdy cię nie widzę, nie wzdycham, nie płaczę,
Nie tracę zmysłów, kiedy cie zobaczę;
Jednakże gdy cię długo nie oglądam
Czegoś mi braknie, kogoś widzieć żądam
I tęskniąc sobie zadaję pytanie:
Czy to jest przyjaźń? czy to jest kochanie?

Gdy z oczu znikniesz, nie mogę ni razu
W myśli twojego odnowić obrazu;
Jednakże nieraz czuję mimo chęci,
Że on jest zawsze blisko mej pamięci.
I znowu sobie powtarzam pytanie:
Czy to jest przyjaźń? czy to jest kochanie?

Cierpiałem nieraz, nie myślałem wcale,
Abym przed tobą szedł wylewać żale;
Idąc bez celu, nie pilnując drogi,
Sam nie pojmuję, jak w twe zajdę progi;
I wchodząc sobie zadaję pytanie:
Co tu mię wiodło? przyjaźń czy kochanie?

Dla twego zdrowia życia bym nie skąpił,
Po twą spokojność do piekieł bym zstąpił;
Choć śmiałej żądzy nie ma w sercu mojem,
Bym był dla ciebie zdrowiem i pokojem.
I znowu sobie powtarzam pytanie:
Czy to jest przyjaźń? czy to jest kochanie?

Kiedy położysz rękę na me dłonie,
Luba mię jakaś spokojność owionie,
Zda się, że lekkim snem zakończę życie;
Lecz mnie przebudza żywsze serca bicie,
Które mi głośno zadaje pytanie:
Czy to jest przyjaźń? czyli też kochanie?

Kiedym dla ciebie tę piosenkę składał,
Wieszczy duch mymi ustami nie władał;
Pełen zdziwienia, sam się nie postrzegłem,
Skąd wziąłem myśli, jak na rymy wbiegłem;
I zapisałem na końcu pytanie:
Co mię natchnęło? przyjaźń czy kochanie?

W wyk. M. Grechuty & Anawa

Bolesław Leśmian - W malinowym chruśniaku



W malinowym chruśniaku, przed ciekawych wzrokiem
Zapodziani po głowy, przez długie godziny
Zrywaliśmy przybyłe tej nocy maliny.
Palce miałas na oślep skrwawione ich sokiem.

Bąk złośnik huczał basem, jakby straszył kwiaty,
Rdzawe guzy na słońcu wygrzewał liść chory,
Złachmaniałych pajęczyn skrzyły się wisiory,
I szedł tyłem na grzbiecie jakis żuk kosmaty.

Duszno było od malin, któreś, szepcząc, rwała,
A szept nasz tylko wówczas nacichał w ich woni,
Gdym wargami wygarniał z podanej mi dłoni
Owoce, przepojone wonią twego ciała.

I stały się maliny narzędziem pieszczoty
Tej pierwszej, tej zdziwionej, która w całym niebie
Nie zna innych upojeń, oprócz samej siebie,
I chce się wciąż powtarzać dla własnej dziwoty.

I nie wiem, jak się stało, w którym okamgnieniu,
Żeś dotknęła mi wargą spoconego czoła,
Porwałem twoje dłonie - oddałaś w skupieniu
A chruśniak malinowy trwał wciąż dookoła.

w wyk. M. Grechuty i K. Jandy

Ryszard Krynicki - Świat w obłokach

Świat wokół ciebie się zmienia, zmieniają się
pory roku.
Stopy twe więzi ziemia, a oczy magia obłoków.
Obłoków wiedza tajemna, obłoków fantasmagoria,
obłoków cudze spojrzenia, obłoków pewność ulotna.

Jak obłok wiedza tajemna, jak obłok
fantasmagoria,
jak obłok cudze spojrzenia, jak obłok pewność
ulotna.

Jak obłok, jak obłok
jak obłok, jak obłok

Jak obłok, jak obłok
jak obłok, jak obłok

Jesteś mieszkańcem ziemi, a uczysz się od obłoków.
Swojej niepewnej nadzieji, ulotnej jak pory roku.

Obłoków wiedza tajemna, obłoków fantasmagoria,
obłoków cudze spojrzenia, obłoków pewność ulotna.

Jak obłok wiedza tajemna, jak obłok
fantasmagoria,
jak obłok cudze spojrzenia, jak obłok pewność
ulotna.

Jak obłok, jak obłok
jak obłok, jak obłok

Jak obłok, jak obłok
jak obłok, jak obłok

Świat wokół ciebie się zmienia, przez ciebie
płynie niepokój.
Płyną chmury po niebie, pod białą flagą obłoków.

Obłoków wiedza tajemna, obłoków fantasmagoria,
obłoków cudze spojrzenia, obłoków pewność ulotna.

Jak obłok wiedza tajemna, jak obłok
fantasmagoria,
jak obłok cudze spojrzenia, jak obłok pewność
ulotna.

Jak obłok, jak obłok
jak obłok, jak obłok

Jak obłok, jak obłok
jak obłok, jak obłok 
w wyk. Marka Grechuty

Mieczysław Jastrun - Ptak śpiewa o poranku


W wykonaniu Marka Grechuty

niedziela, 25 września 2011

Juliusz Słowacki - Mój Adamito

 Mój Adamito — widzisz jakie to trudne
 Uprawiać cnoty pustynie odludne,
 Jaki pot wielki z człowieka się leje,
 Gdy o ideał stoi lub idee.

 Dawniej ci ręce jezuitów plotły
 Wianeczki i te spiącemu wkładali,
 Leciałeś jako komeciane miotły,
 Sił nie zużywszy — byłeś coraz dalej.

 Dawniej ploteczka szła na kształt zegarka
 I ciągle twymi wiewała sztandary,
 Lepsza niż sonet, plotka soneciarka,
 Pełniejsza miodu — niż obecne puchary.

 Medale rosły w olbrzymie posągi,
 Kurwy odeskie zmieniały [w] grafinie,
 Nie tak to widzisz, Adamitku, nynie,
 Nie tak to nynie — jak to było ongi.

 Dziś jezuityzm jak wąż ciebie łamie,
 Sam go wskrzesiłeś... widzisz, mój Adamie!

Julian Tuwim - Ozór na szaro

K. I. Gałczyńskiemu, autorowi drukowanego
w nr 10 "Prosto z mostu" wiersza "Skumbrie w tomacie".
Motto:
Zaraza rośnie w świątek i piątek
(Skumbrie w tomacie skumbrie w tomacie)
Idę na Polskę robić porządek
(Skumbrie w tomacie pstrąg).
K. I. Galczyński
Raz do gazety "Hejże do czynul"
(ozór na szaro ozór na szaro)
Przyszedł Konstanty, wlany ze spleenu.
(ozór na szaro chrzan)

- Bardzo - powiada - smutno - powiada,
(ozór na szaro ozór na szaro)
Mój redaktorze, jaka jest rada?
(ozór na szaro chrzan)

Wypiłem - mówi - czystej butelkę,
(ozór na szaro ozór na szaro)
Trzy bomby piwa, rumu angielkę.
(ozór na szaro chrzan)

Potem - powiada - whisky - powiada,
(ozór na szaro ozór na szaro)
- I nic - powiada - nic nie pomaga.
(ozór na szaro chrzan)

Niech mi pan powie, gdzie jest przyczyna,
(ozór na szaro ozór na szaro)
Że nuda w Polsce? Czyja to wina?
(ozór na szaro chrzan)

Na to redaktor: - Czy pan nie widzi?
(ozór na szaro ozór na szaro)
Co dzień powtarzam: winni są Żydzi!
(ozór na szaro chrzan)

Zamiast się trapić nudą i troską,
(ozór na szaro ozór na szaro)
Niech pan rozwiąże sprawę żydowską.
(ozór na szaro chrzan)

Oto scyzoryk, rżnij pan, kolego!
(ozór na szaro ozór na szaro)
Hejże, do czynu narodowego!
(ozór na szaro chrzan)

Poszedł Konstanty; co miał, to przepił,
(ozór na szaro ozór na szaro)
Wyrżnął gudłajów. Nic mu nie lepiej.
(ozór na szaro chrzan)

- Tyłem się narżnął, proszę gin z rumem,
(ozór na szaro ozór na szaro)
A źle, cholera. Nic nie rozumiem.
(ozór na szaro chrzan)

Jeszcze raz - z rumem i pepermentem,
(ozór na szaro ozór na szaro)
Gdzież upragnione dolce far rżnięte?.
(ozór na szaro chrzan)

...Hejże do czynu ozór na szaro
Kocio na szaro Żydzi na szaro
Ozór do czynu czyny do chrzanu
CHRZAN, miły Kociu. CHRZAN!

Zbigniew Herbert - Chodasiewicz


Mój znajomy z antologii rymujących Słowian
(nie pamiętam jego wierszy lecz pamiętam ze tam była wilgoć)
swego czasu nawet sławny a za sławą umiał się uwijać
nic w tym złego ale jaka była jego entelechia
odpowiemy był hybrydą w której wszystko się telepie
duch i ciało góra z dołem raz marksista raz katolik
chłop i baba a w dodatku pół Rosjanin a pół Polak

Na początku i na końcu jego sztuki jest zdziwienie
że urodził się że zaistniał Chodasiewicz pod gwiazdami
gorzej było już z innymi zdziwieniami
z tożsamością ze wspólnotą z korzeniami
sam nie wiedział kim był - Chodasiewicz
i przez wszechświat od narodzin aż do zgonu
na wzburzonej fali płynął na kształt glonu

Pisał wiersze Chodasiewicz raz przepiękne a raz złe
te ostatnie także mogą się podobać
jest w nich wszystko co być musi - melancholia
patos liryzm doświadczenie groza

czasem wielki płomień z niego bucha
nad wieloma jednak ciąży duch sztambucha

Chodasiewicz pisał także prozą - żal się Boże
o dzieciństwie a to było nawet ładnie
lecz przykładał się przesadnie do zagadnień
Swedenborga godził z Heglem i czort wi co
był jak student który czyta w kółko parę książek niedokładnie

Byl z natury emigrantem tak jak ktoś
rodzi się powiedzmy draniem świętym lub artystą
sam szaraczek drugostolny miał krewnego
ten z kolei był baronem lub kimś koło tego
mówił tedy o nim Chodasiewicz bardzo ciepło
i podziwiał jego fumy jego skłonność do zadumy
że tak tworzył po francusku żył w Paryżu miał kochanki

Emigracja jako forma egzystencji rzecz ciekawa
bez przyjaciół i bez krewnych pod namiotem
żyć bez sankcji obowiązków każdy przyzna
że na barkach ciąży nam ojczyzna
mroczne dzieje atawizmy rozpacz
znacznie lepiej w lustrach żyć bez trwogi
Mereżkowski gada przez sen Zinaida pokazuje ładne nogi

    Wreszcie umarł Chodasiewicz w jakimś stanie Oregonie
    za górami za lasami całkiem umarł
    i ogarnął jego ciało silne wielki tuman

    jego rechot rymowany zza obłoków

Julian Tuwim - We mgle


Na podstawie Martwej Wizy
Pozwolono im, pijanym
Widmom sinym i rozchwianym,
Tułać się i straszyć ludy
Nad rzekami Babilonu...
I rzygają do Tamizy,
I rzygają do Sekwany,
I rzygają do Hudsonu.

Dorzygali się do żółci,
Do dziur w mózgach i krwotoku.
Wyjce w desperackiej chuci,
Kościotrupy sprzed potopu.
Wyciągają, węsząc krew,
Długą szyję...
Wyciągają, węsząc dym,
Długie ryje...
Siedem lat i siedem zim
Jęczą głucho: "Bum bum bum!"
I błagają boga bomb:
"Boże bomb! Wszechmocny Panie!
Kiedyż, kiedyż na wezwanie
Archanielskich twoich luf,
Miliarderskich twoich trąb,
Pożar świata słupem stanie?
Kiedy runie w nich pożogą?
Kiedy, święty boże bomb,
Krwawą gębę twą odbije
Wisły głąb?
Kiedy atomowy grom
Utoruje drogę nam
TAM - ku grobom?" -
I codziennie im żałobą
Westminsterski huczy dzwon:
"Nevermore!" To północ bije.
A chimery z Notre-Dame
Coraz dalej i złośliwiej
Do swych braci wyciągają
Długie szyje...

Na podstawie Trupiej Wizy
Jutro znowu całą zgrają
Będą rzygać do Tamizy,
Do Sekwany, do Hudsonu,
One widma nad rzekami
Babilonu...

Żółta, lepka mgła nad miastem...
W żółtej, lepkiej mgle, jak gaz,
Tli się obcy, martwy świt -
Świt Nr Dwa Tysiące Pięćset Siedemnasty...

- Hep! It rains, Maniuś, doesn't it?
- Hep! It certainly does.

Konstanty Ildefons Gałczyński - Poemat dla zdrajcy


Tu gdzie szarą wiklinę iskrami
stroi słońce, zaś wiatr ptakami;
tu gdzie Wisła jak synogarlica
grucha falą płynąc do księżyca;
tu gdzie z dębu jemioła migotliwa
silnie złoci się, gdy dnia przybywa,
tu mój dom, w nim kos mój gwiżdże, drze się,
jakby nadal był w wesołym lesie;
tu mój czas jak syren włos schwytany,
tu te lampy razem z instrumentami,
tu łzy moje i architektura,
cień od łez i promień z mrocznej szpary;
tutaj wszystkie moje gałęzie i konary,
pośród których odpoczywam jak chmura.

A ty jesteś dezerter.
A ty jesteś zdrajca.

Okiem zdrajcy patrzysz na Rawennę,
na mozaik kamyczki promienne,
potem piórem, ręką dezertera
chciałbyś myślom swym kształt nadać trwały -
ale oto litery powstały
i splunęły ci w pysk. Wierszyk umiera.

A tyś myślał, że ci będzie lepiej,
a tyś myślał, że lutnia to sklepik,
z którym można koczować przez bruki -
byle tylko chleb i piżama -
tak, mój panie, nowojorski kramarz
rozumuje na temat sztuki.

Uch, przebolałem ja tę sprawę,
jakby mnie batem bili,
klnę się na matkę i Warszawę,
że to mnie jeszcze boli;

a ja sądziłem: minie, przejdzie,
że jakoś ból wypielę -
a ty mi ciągle z dna pamięci
wypływasz jak topielec -

topielca wiatr i strach przegania,
topielec spływa w nocy
z martwą maszyną do pisania,
zdziwiony, że nie tworzy.

Nie tak, bratku, zrobił Kochanowski:
on też jeździł, ale tutaj trwał -
i wyciągnął swoje gałęzie
aż po flagę czerwoną dni naszych -
i pozłocił swe liściaste zgłoski
wielkim światłem Południa i Wschodu;
nie zamienił Polski na walizkę -
i dlatego świeci tak jak laur,
tak jak Morze Śródziemne, wstążka
modra w złotych włosach kontynentu.

Lasy moje olsztyńskie,
jeziora mazurskie,
sianokosy i śniegi, co je dzik zakrwawią,
dziękuję warn za wszystko i pięknie pozdrawiam.

Od Węgorzowa po Wiartel,
od Ełku do Ostródy
witam sikorki w brzasku, na sosnach dzięcioły
i w lutym, choć mróz trzaska, kwitnące jemioły.

Pokłon wam biję, chmurki,
i wam, chyże pagórki,
żeście mi ułożyły rękę do pisania
i strunę odnalazłem, co srebrnie podzwania.

Bo to jest właśnie ona,
to jest ta srebrna struna,

podług niej zdania stroję, by gwarzyły razem,
by z robotnikiem zrosły się i z krajobrazem.

A ty jesteś dezerter.
A ty jesteś zdrajca,
mrok -
pleśń -
strach -

Architektur świetliste drżenia
jak w myśl i światło rozrosła złota gałązka,
róże z Pestum - które znam tylko ze słyszenia
(opowiadała mi o nich Anna Żeromska);
i ten gwarny blask oklep na chmurze,
i ten laur, co go zefir rusza -
i Rawenna, i znowu róże
(takie same jak za Owidiusza);
i fontanny rzymskie, i ich woda,
Palermo i Taormina:
cały ten kram chętnie oddam
za jeden liść polskiego dzikiego wina.

Trzeba tylko schylić się, liść podjąć,
ziemię i horyzont, razem! w górę!

aż ten ostry żwir stęknie melodią,
w dali wiatr zaćwierka mazurkiem,
aż pieśń buchnie ze zbóż i maszyny,
aż tu błysną one Taorminy
jakby dęby złote, gadające
ciągle jedno słowo: słońce! słońce!
aż się w tobie spotkają na wieki:
twoja pieśń i robotnik, jak dwie rzeki.

Oto nasza
myśl szopenowska -
oto nasza
warta stalinowska.

Truman światła
nie zgasi nam;
warta!
warta!
warta

dniem i nocą:
u Notre-Dame
i u koncertów Bacha.

Jak pancernik płynę.
Pójdę! Dojdę!
Ze mną Schiller
z odą 'An die Freude".

Szerzej okna!
Świat otwieraj!
Wierszu mój, ognia!
W pysk dezertera!

Flagę do góry!
Pracę! Pieśni!
W słońce, o którym
Michelangelo nie śnił.
Dla waszych dzieci,
dla naszej ziemi,
ludzie prości,
skarbów strzeżemy.
Czas roziskrzymy.
Pięść zaciśniemy.
Strzeżemy.
I ustrzeżemy.

piątek, 16 września 2011

Tadeusz Różewicz - Pierwsza miłość

          
Waldemar Cwenarski

           I
Miałem szesnaście lat
szedłem przez park
oparłem czoło o pień drzewa
płakałem

Nikt mi krzywdy nie zrobił
w parku była cisza
skąd ten płacz

Nikt mnie o to nie pytał
nikomu nie powiedziałem

Biegłem do domu
krzyczałem
jestem głodny głodny
a byłem zakochany

Śmiechem dom wypełniłem
nikt mnie nie pytał
dlaczego się śmieję

Widziałem Marię
widziałem Marię

Widzę Marię

Idzie do szkoły
z płaszczyku
z niebieską tarczą

Idzie w majowym słońcu
w promieniach deszczu
prześwieca przez moją pamięć
jak przez rzekę dymu
jaśniejsza
z roku na rok
aż do zniknięcia.

         II
Miałem osiemnaście lat
Biegłem polem
w żółtym świetle
wrześniowego słońca
kiedy nadleciały samoloty
upadłem

O przygniatający obrazie
mechanicznego nieba
wargą dotykałem ziemi

Miałem osiemnaście lat
kiedy zobaczyłem pierwszy raz
rozebraną Marię

Nie wypowiem nigdy
jej trwogi
ostatniego oddechu
wtłoczonego w płuca
i drżenia nie wypowiem
płaczu życia młodego
drżenia ciała dziewczęcego
gdy zbliżała się śmierć
nie miłość

Płonące powietrze zdarło z niej suknie
leżała na polu
naga
w dymie i krwi
moje opuszczone ręce
ręce które nie dotknęły
jej ciała żywego
moje podniesione oczy

Morderca unosił się
wysrebrzony już lśniący
jak igła szyjąca niebo
nierealny

Leżała rozebrana
przez powietrze ryczące i ogień

leżała pod skośnym
żółknącym słońcem
w środku dymiącego widnokręgu
w środku pierwszego dnia
wojny
nogi wyciągnięte
wzdłuż bruzd nieskończonych
jak martwe białe jagnięta.

        III
Ziemio
o jeden oddech lżejsza
martwa pusta.

        IV
Łzo osiemnastoletniego
pod niebem
na ziemi
łzo spadająca w ten dzień
przez wszystkie czasy
przez planety i gwiazdy
łzo drążąca niebo i ziemię
spadająca
na stolice kapitalistycznych krajów
na wieczne miasto Rzym
łzo lecąca
przez ciemność nocy
przez lazurowe wybrzeża
przez pomarańczowe gaje
łzo spadająca
na włosy zakochanych
kiedy łączą się ze sobą
jak wody nieznanych rzek

Morderca unosił się
wysrebrzony lśniący
bez imienia serca twarzy

Lecz ja rozpoznałem na zawsze
tych którzy go wysłali
aby zabił Marię.

1953

piątek, 2 września 2011

Julian Tuwim - Wspomnienie

Joachim Weingart, Mimozy


Mimozami jesień się zaczyna, 
złotawa, krucha i miła,
 
To ty, to ty jesteś ta dziewczyna,
 
która do mnie na ulicę wychodziła.
 
 
Od twoich listów pachniało w sieni,
 
gdym wracał zdyszany ze szkoły,
 
a po ulicach w lekkiej jesieni
 
fruwały za mną jasne anioły.
 
 
Mimozami zwiędłość przypomina
 
nieśmiertelnik żółty - październik.
 
To ty, to ty, moja jedyna,
 
przychodziłaś wieczorem do cukierni.
 
 
Z przemodlenia, z przeomdlenia senny,
 
w parku płakałem szeptanymi słowy.
 
Księżyc z chmurek prześwitywał jesienny,
 
od mimozy złotej majowy.
 
 
Ach czułymi, przemiłymi snami
 
zasypialem z nim gasnącym o poranku,
  
w snach dawnymi bawiąc się wiosnami, 
jak ta złotą, jak tą wonną wiązanką...

czwartek, 18 sierpnia 2011

Jaś Kapela - Jak żyć panie premierze?



Nazywam się Jaś
Mam dwadzieścia siedem lat
Jestem poetą i mam hemoroidy
To mnie boli gdy stoję
To mnie boli gdy siedzę
To mnie boli gdy leżę
Poszedłbym do lekarza, ale się wstydzę
Czasami piszę o tym wiersze
Ale boję się je komukolwiek pokazać
Jak żyć panie premierze? Jak żyć?

wtorek, 16 sierpnia 2011

Czesław Miłosz - Piosenka o porcelanie


Czasami pewne sprawy wyglądają beznadziejnie...



Różowe moje spodeczki,
Kwieciste filiżanki,
Leżące na brzegu rzeczki
Tam kędy przeszły tanki.
Wietrzyk nad wami polata,
Puchy z pierzyny roni.
Na czarny ślad opada
Złamanej cień jabłoni.
Ziemia, gdzie spojrzysz, zasłana
Bryzgami kruchej piany.
Niczego mi proszę pana
Tak nie żal jak porcelany.

Zaledwie wstanie jutrzenka
Ponad widnokrąg płaski
Słychać gdzie ziemia stęka
Maleńkich spodeczków trzaski.
Sny majstrów drogocenne,
Pióra zamarzłych łabędzi
Idą w ruczaje podziemne
I żadnej o nich pamięci.
Więc ledwo zerwę się z rana
Mijam to zadumany.
Niczego mi proszę pana
Tak nie żal jak porcelany.

Równina do brzegu słońca
Miazgą skorupek pokryta.
Ich warstwa rześko chrupiąca
Pod mymi butami zgrzyta.
O świecidełka wy płonę
Co radowałyście barwą
Teraz ach zaplamione
Brzydką zakrzepłą farbą.
Leżą na świeżych kurhanach
Uszka i denka i dzbany.
Niczego mi proszę pana
Tak nie żal jak porcelany.

ale zdarza się czasami  z opresji wyjść bez szwanku - Łabędź jechał w bagażniku.

piątek, 29 lipca 2011

Konstanty Ildefons Gałczyński - Ballada o trąbiącym poecie

Witkacy, Fałsz kobiety, 1927,

Mówią, że była panienka,
co miała na imię Ina.
Gdy chciała powiedzieć: "kocham",
mówiła: "kokaina".

Miała niebieską wstążkę
i niebieskiego kota.
Kot wąchał "kokainę",
a Ina wąchała "kota".

A był jeszcze jeden poeta,
co chodził na koturnach;
jak się urżnął, to zwykle mówił:
- Moja muza jest górna i chmurna.

Panienka ma oczy zielone,
jak najzieleńsza trawa.
Poeta cierpi na nerki
i nosi czarny krawat.

Kochał poeta panienkę,
panienkę imieniem Ina;
mówił: - Powiedz mi: "kocham",
a ona: - Kokaina.

Wieszcz mówił: - Jako łódź złota,
ciągniona przez gołębie,
jesteś. A potem w nocy
długo trąbił alembik.

I raz, a było wieczorem,
rzekł pisarz: - Nie bądź westalką,
a zresztą do twarzy ci będzie
na czarnym katafalku.

I zabił poeta panienkę
w zachodu amarantach,
i zabił ogromnym nożem
na tle obrazu Rembrandta.

Krajały niebo pioruny,
jak okrwawione noże.
Poeta uciął głowę
i wbił na długi rożen;

i smażył głowę panienki,
i zrobił twarz goryla.
Och, to było straszne!
coś, niby nekrofilia.

(Kondukty kotów niebieskich
szły w średniowieczny tan.
A potem był świt bolesny
koloru bleu mourant.)
 
w wersji Fisza (dla mnie jakby słabszej)

I w znacznie lepszej wersji Barbary Krafftówny http://www.youtube.com/watch?v=2vQ_2gxlg0U

środa, 27 lipca 2011

Wisława Szymborska - Dzieci epoki

Thomas Gainsborough, Błękitny chłopiec


Jesteśmy dziećmi epoki,
epoka jest polityczna.

Wszystkie twoje, nasze, wasze
dzienne sprawy, nocne sprawy
to są sprawy polityczne.

Chcesz czy nie chcesz,
twoje geny mają przyszłość polityczną,
skóra odcień polityczny,
oczy aspekt polityczny.

O czym mówisz, ma rezonans,
o czym milczysz, ma wzmowę
tak czy owak polityczną.

Nawet idąc borem lasem
stawiasz kroki polityczne
na podłożu politycznym.

Wiersze apolityczne też są polityczne,
a w górze świeci księżyc,
obiekt już nie księżycowy.
Być albo nie być, oto jest pytanie.
Jakie pytanie, odpowiedz kochanie.
Pytanie polityczne.

Nie musisz nawet być istotą ludzką,
by zyskać na znaczeniu politycznym.
Wystarczy, żebyś był ropą naftową,
paszą treściwą czy surowcem wtórnym.
Albo I stołem obrad, o którego kształt
spierano się miesiącami
przy jakim pertraktować o życiu i śmierci,
okrągłym czy kwadratowym.

Tymczasem ginęli ludzie,
zdychały zwierzęta,
płonęły domy
i dziczały pola
jak w epokach zamierzchłych
i mniej politycznych.

sobota, 23 lipca 2011

Weronika Lewandowska - Wiadomość

Karol Hiller, Deszcz

 

naprawdę wolałabym zamiast kałuży —- widzieć jezioro —-  i myśleć —- że jest pełne ryb —- miasto —- opustoszało —-badałam gęstość nocy —- i ten ogień — który masz —- tu jest zimno —- i nic —- nie schnie —- tylko hałas

niedziela, 17 lipca 2011

Marcin Świetlicki - Opluty (44)

Któregoś dnia rzeką Wisłą przypłynie statek piratów, Jan van Goyen, 1656
 
Któregoś dnia to miasto będzie należeć do mnie
Na razie chodzę, na razie patrzę, na razie swój nóż ostrzę,
wkładam, zdejmuję kastet.
Opluty.
Opluty.
Napluli mi na plecy.
Nic o tym nie wiem.
Chodzę po mieście. Chodzę po mieście.
PLANTY SZEWSKA RYNEK.
Chodzę po mieście.
RYNEKSZEWSKAPLANTY.
Opluty.
Oplutyoplutyoplutyopluty.
Puuu.
Któregoś dnia to miasto będzie należeć do mnie.
Na razie chodzę, patrzę. Na razie nic.
Któregoś dnia rzeką Wisłą przypłynie statek piratów.
O pięciu masztach. Dwudziestu armatach.
I zapytają: - Który to Świetlicki?
A ja wtedy stanę na samym środku rynku - i będę wskazywać:
TEGO, TEGO, TAMTĄ, TEGO, TEGO,
WSZYSTKICH!!!!
Opluty. Opluty.
Ooooopluty.
Kraków i Nowa Huta - Sodoma z Gomorą -
z Sodomy do Gomory jedzie się tramwajem.
Chodzę po mieście.
Chodzę po mieście.
Opluty.
 

wtorek, 12 lipca 2011

Władysław Broniewski - §

Francisco de Zurbaran, Ukrzyżowanie albo On też dzisiaj jechałby na rowerze,

Cisza była nudna, męcząca,
muchy łaziły po oknie.
Właśnie skończył mowę obrońca,
usiadł, przecierał binokle.

Słychać było: ktoś ziewnął,
szeleściły akta, dokumenty...
A na stole stał przedmiot z drewna,
na którym był człowiek rozpięty.

Drewniany świadek w procesie
milczał z innymi świadkami,
i tylko muchy, skazane przez jesień,
u szyb brzęczały skrzydłami.

Sędzia powstał... - Wtem - co to?! jak to!!! -
z trzaskiem runęły drzwi szafy
i z plik, foliałów, kodeksów, aktów
wysypały się paragrafy!

Pękły pękate pandekty,
runęło na ławy, na stół
rojowisko obmierzłych insektów,
robactwo dwuogoniaste.

W przerażeniu sala zamarła,
potem: - Ratunku! Gdzie wyjście?! -
Za późno! Dławią, skaczą do gardła,
pełzną, oślizgłe, wiją się!...

Czarne, skręcone, długie,
jak glisty wpełzają w usta,
zwołują się: setny, sto drugi,
sto pięćdziesiąty szósty!

Roją się, pełno ich wszędzie:
na sali, na korytarzu!
I nagle spostrzegłem: sędzia
paragraf miał zamiast twarzy!


Prokurator pobladł i zadrżał
(o liryko prokuratury!),
gdy szepnął mu w ucho: - Oskarżam! -
paragraf nie wiem już który.

Nie mogłem wydobyć krzyku,
gardło mi skrętem oplątał
pięćdziesiąty pierwszy artykuł
i sto dwudziesty dziewiąty.

Paragraf, paragraf na szyi,
paragraf pętlicę zaciska,
paragraf pęcznieje, tyje,
spasiony padliną konfiskat!...

Zrozumiałem, pojąłem w końcu,
myślą jak gromem rażony,
że tutaj nie ma obrońców
i każdy jest oskarżony!

Skazany za winy świata
na dożywotnie milczenie,
przywołuję paragraf-kata,
ażeby wyrok odmienił,

bo nie wyzwolona słowem,
dręczy się myśl kaleka,
jak ta na stole sądowym
rozpięta figura człowieka.

sobota, 9 lipca 2011

Marta Marciniak - Fatalne żarty

Paweł Jarodzki, Kto nie kupuje ten nie je!




wczoraj trochę postaliśmy pod sklepem
och jak dawno nie było takiej zabawy
jak cudownie jest umierać na tej ławce
gdy psy ujadają na niebie

te czułe kontemplacje popołudnia
wśród kolegów i koleżanek
jak przyjemnie otwierać się
na to nieuchronne zbawienie

a teraz piesku wskaż mi kierunek
podpowiedz mi aport aport
najwyraźniej wczoraj nie umarłam
do końca

a teraz zasnę na tej karuzeli
w cichym korowodzie
a ty potem przyjdziesz do mnie
w niebie
wódka
będzie
smaczniejsza

środa, 6 lipca 2011

Juliusz Słowacki - Wyjdzie stu robotników...

Leopold Lewicki, Strajk

Wyjdzie stu robotników,
  Oborzą miasta grunt,
  Wyrzucą łokieć - funt.
Klatki pełne wróblików
Otworzą - i przed tłuszczą
Ptaszki na wolność puszczą...
  Muzyka nieustanna:
Wolność! Wolność! - Hosanna.

Święci staną w katedrze
  Trzej... i zawezwą ducha,
Lud księgi praw rozedrze,
  Próchno kart porozdmucha;
  Weźmie stare sztandary,
  Wyprowadzi jak mary
Za kościół - na mogiły,
Zapali, by świeciły
  Światu dawnymi dzieły,
  Błysnęły - i spłonęły.
Bije godzina ranna,
Mary znikły: Hosanna!

Andrzej Bursa - Pantofelek



Dzieci są milsze od dorosłych
zwierzęta są milsze od dzieci
mówisz że rozumując w ten sposób
muszę dojść do twierdzenia
że najmilszy jest mi pierwotniak pantofelek

no to co

milszy mi jest pantofelek
od ciebie ty skurwysynie.

wtorek, 28 czerwca 2011

Bolesław Leśmian - * * * [Gdybym spotkał ciebie znowu...]

Wojciech Weiss, Renia czytająca

Gdybym spotkał ciebie znowu pierwszy raz,
Ale w innym sadzie, w innym lesie -
Może by inaczej zaszumiał nam las,
Wydłużony mgłami na bezkresie...

Może innych kwiatów wśród zieleni bruzd
Jęłyby się dłonie, dreszczem czynne -
Może by upadły z niedomyślnych ust
Jakieś inne słowa - jakieś inne...

Może by i słońce zniewoliło nas
Do spłonięcia duchem w róż kaskadzie,
Gdybym spotkał ciebie znowu pierwszy raz,
Ale w innym lesie, w innym sadzie...

niedziela, 26 czerwca 2011

Czesław Miłosz - Tak zwane życie


Witkacy, Kuszenie św. Antoniego I, 1915, MNK

Tak zwane życie:
wszystko, co dostarcza tematów operze mydlanej,
nie wydawało mu się godne opowieści,
czy też chciałby mówić, ale nie umiał.
Dziwiły go poplątane historie mężczyzn i kobiet,
ciągnące się aż po migotliwą niepamięć.
Sam umiał tylko zaciskać zęby i znosić,
czekając, aż starość odbierze dramatom znaczenie
i pryśnie opera mydlana
miłości, nienawiści, pokus i zdrad.

czwartek, 23 czerwca 2011

Konstanty Ildefons Gałczyński - Tatuś


Paul Cezanne, Portret ojca artysty, 1866

Kiedyś lubił rydzyki w occie
i rewolucją straszył -
dzisiaj pracuje na poczcie -
skubnięty ptaszek -
biduś,
Tatuś.

Już dzisiaj inteligenckie kiszeczki rydzyków strawić nie mogą,
a rewolucja podchodzi - jak księżyc pod płot - ale zupełnie inną drogą...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Rano szaro... czkawka:
może to serce? może żołądek?...
Pod fotografią Sławka
pije Tatuś mdły wrzątek;
szklanka pachnie marynowanym śledziem...
Trudno, jak się komu nie wiedzie, to się nie wiedzie.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Wokół Tatusia przy okrągłym stole
cztery potworki:
Zuzia, Kiciusia, Zbyszek i Bolek,
trącony psychicznie:
łyka korki;
przedwczoraj łyknął korek
od szampańskiego...
Byli czasy... przed wojną!
panietego.

Patrzy Tatuś na dziatki: Jacy to mali,
jacy ospali, monstrualni ludzie!
We mgle je spłodził, w nostalgii
oraz w ogromnej nudzie.

Wpół do ósmej. "Już odchodzę do biura,
I żeby mi na obiad była zupa, a nie lura".

Oto biuro: kałuża niepokoju.
Od 8-ej do 3-ej Tatuś się czołga.
Potem obiad, znów dzieci... i tak jest zimno i bez jutra w pokoju,
że tylko płakać lub blużnić, lub śpiewać "Wołga Wołga".
Po obiedzie Tatuś zasłania okna mapą
(z rolety krawaty)
i liczy wydatki na podatki i składki,
a jak liczy, to rzuca obelgi na władców matki,
czyli... że... co do tych okien... to każdy kraj ma gestapo:

liczy Tatuś: - Raz... dwa... trzy...
daj na Polski Biały Krzyż,
daj na ZAKUP NOWYCH TRĄB,
daj na K.O.P. i daj na LOPP*,
daj na Kurpiów, daj na Łemków,
na spółdzielnię "Chatka ze mchu",
na Związek Obrony Błaszek,
na wystawę ""Polski Ptaszek":
i na P.A.L., i P.A.N., i P.U.K,
i na Ligę Polskich Dróg,
na O.R.P. "Joseph Conrad"
i na bal "Krajowa Flądra";
na konopie i Filipa,
i na Klub Polskiego Grzyba,
na Ti-tii i na Bo-boo,
na Aha! i na Oho!
I na Ligę "Bić czy wolno?"
też na Polską Macierz Szkolną...
i na Morze, i na Góry,
i na Hewrę Pań Ponurych,
na Księżyc i na Kometę,
na te sprawy i na nie te...

Liczy Tatuś: - Ach, niedobrze!
bo jak nie dam, kto mnie poprze?...

I na Album, i na Medal...
w łeb bym dostał, gdybym nie dał...

Liczy Tatuś i się głowi,
płacze pióro w małych dłoniach,
i ze zgrozy Tatusiowi
rośnie z ucha pelargonia.

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

Już wieczór. Ładny interes!
Bolek łyknął korek od elektryki.
A mamusia powiada do Tatusia:
- Szoruj, Michałku, po 20 deka tłuszczu roślinnego "Ceres".
- Dobrze.

Tatuś wychodzi, żółty i nieufny,
w strasznych lakierkach Bata.
Idzie, marzy. Aż tu przed Dworcem Głównym
furczy transparent UCZMY SIĘ LATAĆ.

"Uczmy się latać, Tatusiu!".
beczy transparent. A Tatuś ma przeziębiony
pęcherz i w spodnie robi siusiu.
. . . . . . . . . . . . . . . .

Zapada noc, noc ponura,
zasypia Polska, tysiące, tysiące Tatusiów, tęskniących do miłości...
Tatuś przez sen: - Znów na święcie Niepodległości
będę moknął... jak co? .... jak kura...
We czwartek muszę iść na Wiec ze Śląskiem Cieszyńskim,
w piątek muszę odkupić skradziony kandelabr,
w sobotę muszę skoczyć o tyczce. Dla chleba.
Cóż, nie każdy Tatuś jest Boguś Miedziński.
. . . . . . . . . . . . . . . .

Znów minął tydzień. Firmament chmurniej.
Jeśli słoneczniej, to w niedzielę.
Kawa "Enrilo", «Poranny Kurier»
grzmi na kartele.

Tatuś to czyta. Tatuś ufa
(na obiad będzie lepsza zupa).
Tatuś się drze i pieni.
Dzieciny patrzą jak w cudaka!
I tak, pod wpływem «Poranniaka»,
rośnie w TATUSIU - LENIN.

I wszystko było już tak październikowo -
i podział dóbr miał być zrobiony sprawiedliwie...
Niestety! Tatuś ni stąd, ni zowąd
zatruł się szprotkami w oliwie.

Umarł.

Ja się nie śmieję.

Konstanty Ildefons Gałczyński - Portret ojca artysty

Rafał Malczewski, Jacek Malczewski w Lusławicach

Ojciec lubił lenistwo. Całymi dniami
widziałeś pasibrzucha, jak się bawił z psami.

To zagwiżdże, to muchę zdusi pod Obrazem
i marsz w gąszcz pod oknami do czytania gazet.

Najchętniej lubił czytać o mordach. Im więcej
przelał jaki wisielec rzewnej krwi dziewczęcej,

im zabawniej nakrajał do walizki głowę,
tym piękniej się paliły oczy szmaragdowe,

tym cudowniej blask oczu i grał, i się mienił,
w promieniach źrenic ojciec siedział jak w zieleni.

Zaś drugą pasję ojca stanowiły słoje
różnych kształtów i barwy, którymi pokoje

przewiewne swego domu zastawiał do góry,
a w słojach najdziwniejsze stały konfitury.

z róży bułgarskiej, z motyla, z ostu, z berberysa
i z truskawki zrywanej podczas półksiężyca,

gdy wiatr z południa wieje, z trześni, zdry i barły -
szukaj tych słów w słownikach, bo dawno umarły,

a słowa jesień mają tak jak ludzka dusza -
mówi Horacjusz. Ojciec lubił Horacjusza.

Miał także ulubione okno. W oknie swojem,
gdy się wieczór położył na wszystko spokojem,

świeciła pełnia, lekkie cienie dom zaległy
i tylko mały świerszczyk ćwierkał w szparze cegły,

ojciec łeb w okno wstawiał i z lubością dyszał
jak wielkie psisko z góry świętego Bernarda.

Byłem wtedy nie większy od pszczoły. Gdy w dymach
zmierzchu ujrzałem w oknie łeb ojca-olbrzyma,

strach i śmiech wstrząsały, bo krzywa szlafmyca
ciągnie - myślałem - ojca prosto do księżyca.

środa, 22 czerwca 2011

Wiktor Woroszylski - Inteligenci

Lasar Segall, Dwie postacie, ok. 1919, litografia

Niemożliwi są ci panowie
inteligenci

A jednak wbrew swej niemożliwości
istnieją

Nie mają instynktu samozachowawczego

Niewdzięczni
gryzą pierś mlekodajną

Płoną ze wstydu
za niedoskonałość świata
na wszystkich stosach

Wymyślają
perpetum mobile
państwo słońca
wielość rzeczywistości
i od czasu do czasu by ulżyć cierpieniom bliźnich
gilotynę
W ramach eksperymentu
dają głowę pod nóż


Doktor Marks
wymyślił wartość dodatkową
i o tych kajdanach prócz których pamiętacie państwo proletariat
                                                                        nie ma nic do stracenia

Doktor Korczak
wymyślił Jak kochać dziecko
i do końca trzymał się tego:
małej ciepłej dłoni
w zziębniętej ręce

Hrabia Tołstoj nie ukończył wydziału prawa wymyślił
Nie mogę milczeć przeciw karze śmierci
i że zło rodzi nowe zło Postanowił
przerwać

Doktor Schweitzer teolog wymyślił
że trzeba zbawić ciało
trędowatych Murzynów i rzekł
Idę Panie

Doktor Jeanson Francuz nie wiem zresztą czy doktor wymyślił
że Francuzi muszą się wynieść
z Afryki wielu miało go
za kiepskiego Francuza

A doktor Chałubiński z Warszawy
wspinał się coraz wyżej
młodniejącym sercem i zatrzymuje się
na krawędzi wiatru wymyślił
górali nie uśmiechajcie się pomysł doktora Chałubińskiego
też nie był taki zły