poniedziałek, 16 grudnia 2013

Władysław Broniewski - Kalambury

Tadeusz Cieślewski syn, Kompozycja, 1929, drzeworyt, 9,4 x 7,5 cm


Pękło serce upału
za Wolą i za Ochotą,
rudą krwią obrzygało
Miedzianą, Żelazną i Złotą.

Zapatrzony i niewidomy,
we krwi, we krwi odnalazłem
obłoki, dymy i domy -
złote, miedziane, żelazne,

w czarnym wieczornym dymie
ulic kamienny krwotok
i obłoki ciężkie olbrzymie,
przeraźliwe krwawą martwotą!

"Nie ma ochoty i woli -
myślałem - serce pękło..."
I powoli szedłem, powoli
rudym wieczorem, Piękną...








Władysław Broniewski - Powrót do wierszy

Rafał Bujnowski (?), Portret Broniewskiego, 2005


Piękny jest tętent wiersza,
którym cwałujesz tutaj,
chwilo, godzino złowieszcza
wieczności mojej zatrutej.

Stromy lot wyobraźni.
Przepaść. I myśl na zrębie.
Puls uderza wyraźniej,
oczy sięgają głębiej.

Cisza i noc. Daleko
zwie nieskończoność pusta.
Drogi gwiaździstej mleko
chłodne sączy się w usta.

Lecieć? Pieśni człowieczej
trzeba krwi i powietrza...
Gorzki jest smak tej cieczy.
Głuchy jest tętent wiersza.

Władysław Broniewski - Bezsenność

Jacek Sempoliński, Studium przestrzeni fioletowej, 1970

Nie śpię, spać ci nie daję, palę papierosy;
na stole: budzik, chleb, dwie żółte chryzantemy,
listopadowy wiatr za szybami krzyczy wniebogłosy,
ja jestem niemy,
tylko na kształt krzywego drewna
wykrzywiam się na ten wszechświat...
Śpij, moja dobra, rzewna,
ja nie śpię.
Jeśli chcesz, to mi odbierz papierosy,
albo rękę połóż na włosy,
do snu się każ ukołysać,
naucz, jak wiersze pisać.

Władysław Broniewski - *** [Budzę się nazbyt rano...]

Władysław Broniewski z psem, fot. za Raster.art.pl


Budzę się nazbyt rano,
mylę pory,
księżycowi mówię dobranoc,
jestem chory,
jestem chory na ciężką chorobę
(już bez pijaństwa),
nie wiem, co robię,
a myśl bezpańska,
ale kiedy popatrzę
w noc ciemną,
myślę: zawsze
poezja ze mną.

Kazimierz Wierzyński - Dusza nam się, jak okno, na zimę zamyka

Jan Stanisławski, Barbakan, 1903, 57 x 40 cm


Dusza nam się, jak okno, na zimę zamyka
I dzień się pośród godzin obraca samotny,
Jak pośród pól ostatnie serce słonecznika
Pod osowiałą nudą beznadziei słotnej.

Skrzypią obdarte drzewa, dudnią, dudnią rynny,
A w nas codzień ukradkiem jakiś sen skrzydlaty
Wypatruje na dworze bieli dobroczynnej,
Co nam serce, jak szyby, pomaluje w kwiaty.

sobota, 30 listopada 2013

Taras Szewczenko - Kateryna

W.A.Żukowskiemu
Na wspomnienie o 22 kwietnia 1838
Pomnik Tarasa Szewczenki, Warszawa, Plac Unii Lubelskej



I

Kochąjcie się, czarnobrewe,
Lecz nie z Moskalami,
Oni obcy, litować się
Nie będą nad wami.
Moskal tylko żartem kocha,
Żartując porzuci,
Pójdzie w swoją Moskiewszczyznę,
Dziewczynę zasmuci...
Gdyby samą, niechby jeszcze,
A to matka stara,
Rodzicielka z córką cierpi -
Za cóż taka kara?
Serce więdnie, ale śpiewa,
Gdy wie, po co, za co;
Ludzie serca nie spytają,
Powiedzą: "Ładaco!"
Więc kochajcie się, dziewczęta,
Lec nie z Moskalami,
Oni obcy, litować się
Nie będą nad wami.
Kateryna głosu matki,
Ojca nie słuchała,
I Moskala całą duszą,
Szczerze pokochała.
Pokochała Moskalika,
Do sadu chodziła,
Wreszcie swoją dobrą dolę
Tam zaprzepaściła.
Nadaremnie do wiczerzy
Wola matka donie,
Nie prychodzi - na zabawie
Z Moskalem noc trwoni.
Noc po nocy karę oczy
Całuje i pieści,
Aż po siołe niewesołe
Poszły o niej wieści.
A niech sobie źli ludziska,
Co zechcą, to plotą;
Choćby nie wiem co gadali,
Ona nie dba o to.
Nagle wojna. Trąbią trąby,
Wzywają na boje.
Poszedł Moskal. Ach, Katrusiu,
Gdzie panieństwo twoje?
Gdzie twa kosa?
Choć nakryto
Ją, nic nie mówiła,
Bo za miłym, jak w piosence,
I tęsknota miła.
Przecież święcie obiecywał
Swojej Katerynie,
Ze powróci, jeśli tylko
Na wojnie nie zginie.
Ożeni się i dzisiejsze
Zło w niepamięć pójdzie -
Niech więc sobie co chcą mówią
Niepoczciwi ludzie.
Nie troszczy się Kateryna,
Ociera oczęta,
Choć już bez niej na ulicy
Śpiewają dziewczęta.
Nie troszczy się Kateryna,
Umyje się łzami,
I po wodę o północy
Biegnie z konewkami
(By źli ludzie nie widzieli).
Przyjdzie do krynicy,
Stanie sobie pod kaliną
I zaśpiewa "Hryciaą",
I tak rzewnie, tak żałośnie,
Że kalina płacze.
Powróciła - rada, że jej
Nikt tam nie zobaczył,
Nie troszczy się Kateryna
I nie myśli wcale -
W nowej chustce, przez okienko
Zapatrzona w dale,
Stoi sobie. A dni idą,
Minęło pół roku,
Zemdliło ją koło serca,
Zabolało w boku.
Chora nasza Kateryna,
Ledwo, ledwo dyszy -
Wyzdrowiała, na zapiecku
Dzieciątko kołysze.
A kobietki dogadują,
Docinają matce,
Że Moskale, powracając,
Nocują w jej chatce.
"Twoja córa urodziwa,
Czarnobrewa lala,
Nie jest sama - na zapiecku
Kołysze Moskala
Czarniawego. Czyś nie tyją
Tak pięknie uczyła?"
A bodaj was, paple wstrętne,
Dola tak raczyła
Na tym świecie, jak Katrusie,
Z której się śmiejecie!
Kateryno, serce moje,
Gorzkie twoje życie!
Gdzież dla siebie i dla dziecka
Wynajdziesz ukrycie?
Kto nad tobą się zlituje,
Poda dłoń w potrzebie?
Jego nie ma, a rodzice
Obcy już dla ciebie.
Wyzdrowiała Kateryna,
Otwiera okienko,
Tęsknie patrzy na ulicę
I kołysze synka.
Patrzy, patrzy - ojca nie ma!
Czy już nie przybędzie?
Poszła by w sad, popłakała -
Pełno ludzi wszędzie.
Zajdzie słonce, Kateryna
Niesie swego syna
Do ogrodu - kiedy spojrzy,
Miłego wspomina.
Tu go z musztry wyglądała,
Tam miłe gwarzyła,
A tam, a tam... "Synu, synu!.." -
I nie dokończyła.
Rozwinęły się czereśnie
I wiśnie w ogrodzie,
Tak jak kiedyś wychodziła,
Teraz też wychodzi.
Wyjdzie ale już nie śpiewa,
Jak kiedyś śpiewała,
Kiedy swego kochanego
Tam oczekiwała.
Już nie śpiewa czarnobrewa,
Na swój los się żali,
A tym czasem złe języki
Nie szczędzą jej wcale.
Rzeczy coraz okropniejsze
Wymyślają o niej -
Gdyby on był, to z pewnością
Stanąłby w obronie.
Lecz daleko czarnobrewy,
Stamtąd nie zobaczy,
Jak ją ludzie wyśmiewają
I jak ona płacze.
Może poległ za Dunajem,
Poległ i nie wstanie,
A może gdzie w Moskwie znalazł
Już inne kochanie?
Nie, nie poległ, żyje zdrów on,
Marnę troski, marne!
A gdzież znajdzie takie oczy
I brwi takie czarne?
Nigdzie, w całym świecie nie ma
Takiej ani jednej,
Jak Katrusia takiej pięknej
I takiej też biednej.
Dała matka córce swojej
Urody do woli,
Lecz cóż z tego? Nie umiała
Szczęścia dać i doli.
A bez doli z białym liczkiem -
Jak z tym kwiatkiem bywa:
Słonce pali, wiatr nim targa
I kto chce, ten zrywa.
Myj że swoje białe liczko
Drobniutkimi łzami,
Bo Moskale powrócili
Innymi drogami.

II

Siedzi ojciec w końcu stołu,
Głowę chwycił w ręce
I nie spojrzy na świat Boży
W swej ciężkiej udręce.
Kolo niego matka stara
Zalewa się łzami
I takimi do swej córki
Przemawia słowami:
"Cóż wesele, córko moja?
Czemuż nie ma pary?
Gdzież są twoi starostowie,
Drużky i bojary?
Idź do Moskwy, córko moja,
Może znajdziesz swatkę,
Tylko nie mów dobrym ludziom,
Że masz jeszcze matkę.
Przeklęty dzień i godzina,
Kiedym cię powiła!
Lepiej bym cię przed świtaniem
W rzece utopiła.
Byłabyś się zdała gadom,
A nie Moskalowi...
Dziecko moje, córko moja,
Kwiecie mój różowy!
Jak jagódkę, jak ptaszynę,
Tak jam cię pieściła
Na swą biedę... Córko, córko,
Cóżeś ty zrobiła?
Taka wdzięczność!.. Idź że sobie,
W Moskwie świekry szukaj,
Nie słuchałaś swojej matki,
Więc tamtej posłuchaj!
Idź jej szukać, a gdy znajdziesz,
Przywitaj i potem
Żyj szczęśliwie, ale do nas
Nie przychodź z powrotem.
Nie wracaj już z obcych krajów,
Zostań tam! Bądź zdrowa!
A któż moją biedną głowę
Bez ciebie pochowa?
Kto jak dziecko płakać będzie
Za matką rodzoną?
Kto posadzi na mym grobie
Kalinę czerwoną?
Kto za moją grzeszną duszę
Będzie błagać Boga?
Dziecko moje, córko moja,
Córko moja droga!
Idź już od nas!"
Ledwie łedwie
Pobłogosławiła;
"Pan Bóg z tobą!" - i jak martwa
Z nóg się powaliła.
Odezwał się ojciec: "Cóż ty?
Czekasz jeszcze czego?"
Rozełkała się i do nóg
Upadła starego.
"Ach, przebacz mi, ojcze drogi,
Tę winę ogromną!"
"Niechaj ci ją Bóg przebaczy,
A ludzie zapomną!
Idź już, córko. Lżej nam będzie".
Ledwie biedna wstała,
A po niej została
Pustka w chacie. Przez sad idąc
Modlitwę szeptała.
Spod wiśni garść ziemi wzięła,
Na piersiach schowała.
"Nie powrócę! Może w obcym
I dalekim kraju,
W obcej ziemi obcy ludzie
Kiedyś pochowają
Nieszczęśliwą. Jeno garstka
Tej ojczystej ziemi
O mym losie świadczyć będzie
Pomiędzy obcymi.
Niech nie świadczy, niech nie mówi,
Gdzie mię śmierć spotkała,
Aby moja grzeszna dusza
Choć tam spokój miała.
Ziemia milczy, ale dziecko
Powie kiedyś, kto ja!
O mój Boże, o mój losie,
Gorzka dolo moja!
Gdzie ukryję się? pod wodę
Pójdę sama jedna,
A ty grzech odpokutujesz,
Dziecino ma biedna,
Tułając się jak sierota
Bez ojca po świecie..."
Idzie. Chustka na jej głowie,
A na ręku dziecię.
Wyszła za wieś. Serce boli,
Jeszcze raz spojrzała
Poza siebie i gorzkimi
Łzami się zalała.
Jak topola pośród pola,
Tak stoi przy drodze,
I jak z liści rosa, z oczu
Kapią łzy niebodze.
Tyle ich już wypłakała,
Że świata nie widzi,
A wciąż płacze. Pocałuje
Dziecko i znów idzie.
A to małe, jak aniołek,
Nic nie wie, rączyny
Drobne swoje wciąż wyciąga
Ku piersi matczynej.
Zaszło słońce. Nad dąbrową
Krwawe niebo płonie.
Otarła łzy, powlokła się
I ślad zginął po niej.
Wieś gwarzyła o niej jeszcze
I długo, i wiele,
Ale tego ojciec - matka
Już nie usłyszeli.
Tak to człowiek na tym świecie
Swoich bliźnich lubi!
Tego wiążą, rżną tamtego,
Ów sam siebie gubi...
Za co? Na co? Jeden Bóg wie!
Tyle miejsca przecie,
A dla biednych nie ma kąta
Wolnego na świecie.
Jednym dola daje pola
Od kraju do kraju,
A dla drugich tylko tyle,
Że ich pochowają.
Gdzież te dusze, które chciałeś
Kochać i żyć z nimi
Po bratersku?.. Nadaremnie
Szukasz ich na ziemi!
Jest na świecie dola,
Czy ją jednak znamy?
Jest na świecie wolność,
Czy ją jednak mamy?
Są ludzie na świecie,
Srebro - złoto mają,
Myślałbyś, szczęśliwi,
A szczęścia nie znają -
Ni doli, ni woli.
Znękany, stroskany,
Wdziewa swe żupany,
Nawet płakać wstyd mu,
Bo to pan nad pany.
Bierzcie srebro - złoto,
Panowie, bogacze,
Ja łzy sobie wezmę
I biedę wypłaczę.
Zatopię niedolę
Łzami drobniutkimi,
Rozdepczę niewolę
Nogami bosymi!
Wtedy u mnie radość
I dobrobyt gości,
Kiedy serce moje
Buja na wolności.

III

Krzyczą sowy, śpią dąbrowy,
Płoną jasne zorze,
Susły bawią się w burzanach
Na dzikim ugorze.
Już usnęli dobrzy ludzie,
Tych radość znużyła,
Tamtych troska, ale wszystkich
Ciemna noc nakryła
Niby matka, co przed spaniem
Dzieci swe nakrywa.
A gdzież teraz Kateryna
Nasza nieszczęśliwa?
W chacie? W lesie? Czy pod kopą
Zabawia synaczka
I truchleje, że gdzieś z kniei
Skoczy wilk znienacka?
Ach, brwi czarne! Lepiej, by was
Nie dawały nieba,
Skoro za was taką drogą
Cenę płacić trzeba!
A co dalej jeszcze będzie?
Coraz gorzej, gorzej -
Żółte piaski, obcy ludzie
I śniegi jak morze.
Sroga zima. A on? Czy też
Swoją Katerynę
Pozna jeszcze i przygarnie,
I przywita syna?
Zapomniałaby z nim razem
Tę okropną drogę,
Gdyby tylko szczerym sercem
Przywitał niebogę...
Zobaczymy... A na razie
Spoczniemy po trudzie
I o drogę w kraj moskiewski
Będziem pytać ludzi.
Och, daleka ona, bracia,
Znam i ja tę drogę,
O niej jeszcze dziś wspominać
Bez trwogi nie mogę.
Przeszedłem ją, przemierzyłem,
Niech ją licho mierzy!
I niejedno powiedziałbym,
Ale kto uwierzy?
"Ależ kłamie taki-siaki!
(Tak o mnie powiedzą)
I sam nie wie co, a baje,
I ludzie nie wiedzą".
Prawda wasza, prawda, ludzie!
Bo po co wam wiedzieć,
Co ze łzami tu przed wami
Chciałbym opowiedzieć?
Każdy ma dość własnej troski,
A szczęściem nie grzeszy,
Lepiej dajcie mi kresiwo,
Niech ognia wykrzeszę.
I tytoniu, żeby w domu
Zmartwienia nie było
I żeby się takie licho
Nikomu nie śniło.
Niechaj że mu! Ja tymczasem
Pomyślę, gdzie biedna
Kateryna z małym dzieckiem błądzi sama jedna.
Za Kijowem, hen, za Dnieprem,
Wzdłuż ciemnego gaju,
Tam czumacy drogą idą,
"Puhaczu" śpiewają.
A naprzeciw nim niewiasta -
Czy z odpustu idzie?
Czegóż, taka zapłakana,
Że świata nie widzi?
Połatana świtka na niej
I torba na grzbiecie,
W ręce kostur, a na drugiej
Niesie śpiące dziecię.
Spotkali się. Chowa dziecko
I pyta: "Nie wiecie,
Dobrzy ludzie, która droga
W moskiewski kraj wiedzie?"
"W moskiewski kraj?" O, ta właśnie.
Daleko, niebogo?"
"Aż do Moskwy. W imię Boga,
Dajcie coś na drogę!"
Dali grosik. Wzdrygnęła się.
Ach, jak że on pali!
Wzięła jednak. To nie dla niej,
Lecz dla dziecka dali...
Ona matka... Dalej rusza.
Spoczęła w Browarach
I ten gorzki grosz dla dziecka
Na piernik wydała.
Długo, długo jeszcze potem
Biedna wędrowała,
A bywało, że pod płotem
Noc spędziła całą...
Ach, na cóż się zdały te karę oczęta!
Czy po to, by płakać gdzieś pod obcym płotem,
Jak dziś Kateryna? Słuchajcie, dziewczęta,
I strzeżcie się pilnie, ażebyście potem
Nie musiały szukać swojego Moskala,
Jak ona go szuka - i nie narzekały,
Że ludzie od siebie trzymają was z dala.
Nie pytajcie, czarnobrewe,
Co wiedzą ludziska!
Na biednego każdy chętnie
Kamieniami ciska.
Ludzie gną się jak wiklina,
Kiedy wiatr powieje,
Na sierotę słońce świeci,
Świeci, lecz nie grzeje.
Ludzie słońce zakryliby,
Aby nie świeciło
Na nieszczęsną i aby jej
Łez nie osuszyło.
I za cóż to. Boże miły,
Jej tak źle na świecie?
Jaką krzywdę wam zrobiła?
Czego od niej chcecie?..
Czego od niej chcą? - Zobaczyć,
Jak płacze niecnota.
A więc nie płacz, Kateryno,
Nie płacz, moja złota,
Cierp w milczeniu. Ale żeby
Nie zwiędła uroda,
Do świtania myj się łzami,
Bo urody szkoda!
Umyjesz się - nie zobaczą,
A więc nie wyśmieją,
Niech tymczasem serce spocznie,
Póki łzy się leją.
Oto jaka bieda! Widzicie, dziewczęta?
Uwiódł i porzucił Katrię Moskal zły.
Niechajże z was każda dobrze to pamięta,
Abyście tak kiedyś nie szukały wy
Swojego Moskala, jak ona dziś szuka.
Nie wierzcie losowi, bo los was oszuka,
Nie liczcie na ludzi, bo wam nie przebaczą
I zamiast pocieszyć, powiedzą: "Ładaco".
Pod płotami nocowała,
Raniutko wstawała
I do Moskwy szła nieboga,
Aż tu naraz sroga
Przyszła zima.
Idzie Katria,
Przez śnieżne zamiecie
W ciężkich łapciach kroczy, starą
Switkę ma na grzbiecie.
Idzie Katria z wielkim trudem,
Patrzy - coś szarzeje
Hen, w oddali. To Moskale!
Och! I serce mdleje.
Leci, pędzi na spotkanie,
Przybiegła zziajana
I pyta się, czy nie ma tu
Jej pana. Iwana?
A Moskale, jak Moskale,
Śmieją się, żartują:
"Aj da baba! Aj da naszi!
Kawo nie nadujut!"
Spojrzy na nich Kateryna:
"Ludzieście, jak wszędzie.
Nie płacz, synu, biedo moja,
Niechaj co chce będzie,
Pójdę dalej, aż go spotkam
I oddam dziecinę,
Oddam ciebie, mój gołąbku,
A sama - niech zginę!"
Ryczy, wyje zawierucha,
Kłębi się zawieja,
Stoi Katria pośród pola
I gorzkie łzy leje.
Ucieszyło się na chwilę,
Wiatr znużony sapie.
Katerynie oczy wyschły,
Już z nich łzy nie kapią.
Popatrzyła na dzieciątko
Umyte jej łzami,
Takie piękne niby kwiatek
Pod rosy kroplami.
Uśmiechnęła się. Lecz uśmiech
Zjawił się i mija,
A za serce ją coś chwyta
Niby czarna żmija.
Milcząc wzrokiem potoczyła,
Przed nią lasu smuga,
A pod lasem, hen, przy drodze
Chatka oknem mruga.
"Wieczór. Chodźmy! Może ludzie
Udzielą noclegu,
Jak odmówią, to będziemy
Nocować na śniegu.
Koło chaty noc spędzimy
Lub gdzie indziej - wszędzie,
Ale gdzie ty się prytulisz,
Kiedy mnie nie będzie?
Chyba z psami, mój syneczku.
Bo psy, choć kąsają,
Choć też gryzą, ale za to
Nas nie obmawiają.
Nie wyszydzą, nie wyśmieją,
Więc brataj się z psami!...
Ach, mój losie, o mój Boże,
Zlituj się nad nami!"
Nawet pies włóczęga ma w świecie swą dolę,
Ktoś mu przecież kiedyś dobre słowo da,
Biją go i łaja, zakują w niewolę,
Ale nikt nie pyta: "Gdzie jest matka twa?"
Iwasia z pewnością o to się spytają
Prędzej, niżby mógł im odpowiedzieć słowy.
Na kogóż to we wsi wszystkie psy szczękają?
Kto pod płotem siedzi obdarty i bosy?
Kto szelmę prowadzi? Bękart czarnowłosy...
Całe jego szczęście - to te brwi urodne,
Ale ludzie mówią, że on ich niegodny.

IV

Pod górą, w jarze, przeogromne,
Hetmańskich czasów jeszcze pomne,
Dęby jak starcy stoją. W jarze,
Na grobli wierzba z wierzbą gwarzy.
Lodami skute stawu linie -
W niewoli staw. (Zimową porą
Z przerębli ludzie wodę biorą.)
Przez chmurę krwawe stonce plonie,
Wiatr się nadyma; gdy powionie -
Niczego nie ma. Wszędzie biało,
Tylko coś w lesie zahuczało.
Ryczy, huczy zawierucha,
Wiatr po lesie hula
I do snu szerokie pola
Śniegami otula.
Karbowniczy chce obejrzeć
Las. Już wyszedł z chaty,
Ale gdzie tam! Taka zamieć,
Że nie widać świata.
"A niechaj go! Lepiej w chacie
Teraz niźli w lesie.
Cóż to jednak? Skąd ich tylu
Jakiś diabeł niesie?
I o takiej jeszcze porze,
Patrz, patrz, Nyczyporze,
Cali biali..." - "Co, Moskale?"
- "Co z tobą na Boga?"
- "Gdzie Moskale, gdzie sokoły?"
- "A tam - ciągną drogą".
I pobiegła Kateryna,
Nic nawet nie wdziała.
"Ponoć dobrze jej ta Moskwa
We znaki się dała.
Nawet w nocy przez sen woła
Jakiegoś Moskala".
Pędzi Katria, przez pnie skacze,
Marzną bose nogi,
Aż przybiegła i zziajana
Stanęła wśród drogi.
Twarz otarła rękawami,
Spojrzy - aż tu do niej
Nabliża się cały oddział,
A wszystko na koniach.
"O, mój Boże! O mój losie!"
(To biegnie, to stanie) -
A na przedzie starszy jedzie.
"Iwanie! Kochanie!
Gdzie tak długo przebywałeś?"
Chwyta za stremiona,
A on spojrzał i ostrogą
Bodzie swego konia.
"Czekaj! Czekaj! Czyś zapomniał
Swoją Katerynę? Nie poznałeś?
Spojrzyj tylko, Spojrzyj, mój jedyny!
To ta sama twoja luba Katrusia, to ona,
Co kochała cię tak szczerze -
Po cóż rwiesz stremiona?!"
On ni słowa. Ściągnął konia,
Koń rwie i skacze.
"Gdzież ty lecisz, mój gołąbku?
Popatrz! Ja nie płaczę.
Nie poznajesz? Serce moje,
To Katria, to ona,
Nie odtrącaj! A on patrzy
Jak na pomyloną."
"Wozmitie prócz biezumnuju!"
"Co słyszę, mój świecie!
Wspomnij tylko, ty mi wierność
Przysięgałeś przecie!"
"Wozmitie prócz! Cztoż wy stali?!"
"Kogo to brać mają?
Twoją Katrię, co do ciebie
Biegała do gaju?
Twoją Katrię, co ci syna
Powiła?... Jedyny,
Nie odpychaj teraz biednej
Swojej Kateryny!
Weź za sługę, kochaj drugą,
Cały świat - zapomnę,
Jaką ty mi kiedyś krzywdę
Zrobiłeś ogromną.
Przebaczę ci, żem pokrytka
I że marnie zginę,
Nawet rzuć mię, lecz nie rzucaj
Dzieciny niewinnej!
Nie porzucisz? Serce moje,
Zaczekaj chwileczkę,.."
I pobiegła, a za chwilę
Wynosi mu dziecko.
Niespowite, zapłakane...
Patrzy - jego nie ma.
"Ludzie! Ludzie! To okropne!
On wyrzekł się syna!
Czy słyszycie? Ojciec syna
Porzucił zdradziecko,
Cóż ja teraz z tobą zrobię,
Moje biedne dziecko?
Weźcie sobie, żołnierzyki,
Weźcie to maleństwo,
Bóg zapłaci, a na niego
Niech spadnie przekleństwo!
Rosnij, synu, na śmiech ludziom..
I kładzie na drogę.
"Szukaj ojca, bo ja dłużej
Szukać już nie mogę!"
Zerwała się jak szalona,
Do lasu pobiegła.
Dziecko płacze, a Moskale
Pojechali dalej.
Bo co im to! Na nieszczęście
Leśnicy zabrali
Małe dziecko. Katria bosa
Po lesie ugania,
Płacze, prosi i przeklina
Swojego Iwana.
Aż przybiegła na polanę,
Spojrzała dokoła -
I do jaru. Tam nad stawem
Uklękła i woła:
"Przyjmij, Boże, moją duszę,
A ty, wodo, ciało!"
I skoczyła, aż pod lodem
Coś zakotłowało.
Tak znalazła Kateryna
To, czego szukała.
Powiał wiatr - i ani śladu,
Wszędzie przestrzeń biała.
Co tam wicher ten szalony,
Który dęby łamie,
I co rozpacz drobnych dzieci
Po rodzonej mamie!
Nie sieroty one, gdy im
Mogiła została,
Gdy im matka dobre imię
W spadku przekazała.
Więc kiedy je skrzywdzą ludzie,
Kiedy ktoś ośmieszy,
Na mogiłę matki pójdą,
Mogiła pocieszy.
Ale stokroć gorzej dola
Takiego skrywdziła,
Co go ojciec widzieć nie chciał,
A matka rzuciła.
Do kogo się zwróci biedne,
Samotne pacholę?
Dla podrzutka bezdomnego
Świat jak puste pole.
Liczko pańskie, brewki czarne,
Nie z prostego rodu -
Lecz cóż z tego? Lepiej niechby
Zmarniało za młodu.

V

Idzie kobzarz do Kijowa,
Na spoczynek siada;
Małe chłopię torby dźwiga I prowadzi dziada.
Siedli. Chłopię, dziecko jeszcze,
W słońcu się wygrzewa,
A tymczasem stary kobzarz
O Jezusie śpiewa.
Kto przechodzi - nie omija,
Dają kobzarzowi
Chleb, pieniądze, a dziewczęta
Grosik chłopakowi.
"Jaki ładny! - podziwiają -
A biedny!... Hej, dała
Matka brewki, ale szczęścia
Dać mu nie umiała."
Sześciokonny pyszny powóz
Do Kijowa leci,
W tym powozie pani z panem,
A z nimi ich dzieci.
Staje powóz koło dziadów,
Chmura kurzu siwa
Podniosła się... Biegnie Iwas,
Bo pan ręką kiwa
Przez okienko. Pani pieniądz
Daje Iwasiowi
I chwali go, a pan spojrzał
I odwrócił głowę.
Odwrócił się, nie chce patrzeć,
Bo poznał, nikczemnik,
Po tych brwiach wspaniałych czarnych,
Po tych oczach ciemnych -
Swego syna. Ale brać go
Nie myśli.
"Jak zwiesz się?" -
Pyta pani. - "Iwaś" - rzecze
Chłopak. - "Jaki miły!"
Pojechali... Chmury kurzu
Iwasia pokryty.
Przeliczyli Biedaczyska,
Co im ludzie dali,
Pomodlili się i dalej
W świat powędrowali.

piątek, 29 listopada 2013

Władysław Broniewski - Wiersze o wczesnej wiośnie pisane późną jesienią

            I

Żyję sobie, jestem poetą,
diabli komu do tego.
Łażę, depczę warszawski beton,
piszę wiersze – z niczego.

W oficynie na Mokotowie
mieszkam, płacę komorne,
patrzę na chmury wieczorne:
miedź stopiona z ołowiem.

Hoduję radość zamarłą
w ciasnych szczelinach bytu,
aż przyjdzie wiosna – spazmem za gardło
ściśnie, za serce schwyta...

A wtenczas zieleń wszystka
boli najmniejszą gałązką,
głuszy szelestem listka,
rośnie w słowa bez związku.

Tak wiersz z niczego powstaje,
boli, raduje – z niczego...
Nie śpię do rana, wstaję –
diabli komu do tego.

Najstraszniej nocą z dala
słuchać rzeki szelestów:
narasta, narasta fala,
już oknem rwie, już jest tu,

za włosy porywa, pędzi
wśród świata różności i mnóstwa,
po stromej, ostrej krawędzi:
twórczości i samobójstwa.

O świcie jestem znużony,
patrzę w okno i milczę.
Wtedy mi ciąży najmilsze,
smutne spojrzenie żony...

Parzy stopy warszawski beton,
i jest w tym wierszu coś złego...
Żyję sobie, jestem poetą,
diabli komu do tego.



                  II



Gdy oknem pełznie cisza martwa, 
gdy huczy puls, a wiersz się gmatwa, 
i nagle Jakaś groźna strofa 
uderzy w mózg jak katastrofa, 
gdy widzę krew i padam w otchłań, 
gdy cios za ciosem pada ślepo, 
gdy krzyczę nocy: - Przyjdź i pochłoń! - 
zamiera serce - wiem - to epos. 


A kiedy świt, jak sen dziecinny, 
błękitny, wonny i niewinny, 
we mgłach, w radości i w skowronkach 
wraz ze mną w niebie się zabłąka, 
gdy nagle blady kielich wiersza, 
jak lilia wodna, jaśmin, irys, 
rozkwitnie - wtedy brak powietrza, 
zamiera serce - wiem - to liryzm. 

                   III

Od rana przez sen wiersz się kleci,
Od rana śmigła w niebie furczą - 
otworzyć okno i polecieć
we wczesną wiosnę, w radość, w twórczość!

Błękitnoblada głąb - to marzec,
a chmurki białe jak pierwiosnki.
Córeczko miła, jak wymarzyć
na łące nieba milsze piosnki?

Pierwiosnki w niebie, niezabudki,
nie będzie więcej śniegu z deszczem,
mijają chmurki świat malutki -
"Chodziła czapla po wysokiej desce,
mówić ci jeszcze?"

Marcin Świetlicki - Dwa dni wakacji

Anna Bilińska Bohdanowicz, Saska Kępa zimą, 1877

Kupować przez dwa dni płyty, butelki Jacka Danielsa
(naprawdę – seks po Danielsie jest o niebo lepszy

niż po haszyszu – i to bez dyskusji)
zarozumiałe sierpniowe burżujstwo,

kupować czarne koszulki, z dobrej firmy, ale
przecenione i słuchać, leżąc na podłodze

w obcym mieszkaniu cudnie przemądrzałej
muzyki, a na obiad jest od dwu dni indyk,

wszystko w połowie drogi, obojętne miasto,
jeśli podasz mi tamto, ja w zamian ułatwię

ci sześć orgazmów, trzymam cię za słowo,
och, trzymaj mnie za słowo, trzymaj mnie za wszystko,

nie warto myśleć o przeszłych i przyszłych
miesiącach biedy, samotności, chłodu,

trzymaj mnie długo, trzymaj mnie i zbudź mnie,
znajdź mnie, odwróć mnie,

dwa dni, przepustka z piekła, a czy mogę teraz
posprawdzać swoją pocztę?

w poczcie pogróżki, czarno, a jak to jest spać
z tak luksusową w takich luksusowych?

mógłbym to opowiedzieć, ale nie opowiem,
dwa rozespane burżuje sierpniowe,

och, Boże, co mi teraz zrobisz, co?
nie robię ci nic więcej nad to, co ty,

jest to ten rodzaj snu, z którego wychodzi
się ze śladami w rzeczywistość, ślady

płoną, zostają, oświetlają drogę
powrotną, mówią do mnie, jestem odwrócony,
odwrotny.

środa, 9 października 2013

Tadeusz Różewicz - do wnuczki na 18 urodziny

Bartek Materka, Plakat, 2009


przed dziesięciu laty
prosiłaś mnie o wierszyk
a ja?
ciągle go piszę piszę piszę
ale jeszcze nie napisałem

tak długo przebywałem w świecie
ludzi dorosłych
(kiedy "oni" wreszcie dorosną?!)
że nie potrafię
pisać dla dzieci

ba! nie potrafię pisać dla pieska
dla kulawego kotka
"co szedł sobie drogą"
ani dla lalki
ani dla Pana Boga
to tylko zacny ksiądz Jan
Twardowski
mówi do biedroneczki
do Anioła Stróża
ale to jest wielki Czarnoksiężnik

A
moja boża krówka oszalała
i leży martwa
razem z czarnymi kropeczkami
na zielonym listku babki
nie poleci do nieba
po kromeczkę chleba

biada mi!

nie potrafię napisać wiersza
poświęconego pamięci
prosiaczka
który został zjedzony
na królewskim balu
na rzecz płaczących
niewidomych dzieci
i samotnych matek

a dzieci? straszne dzieci
co wy robicie?
 dochodzą mnie słuchy
własnym uszom nie wierzę
że dzieci mordują dzieci
i Anioły Stróże

biada mi!
nie potrafię już pisać
wierszy dla dzieci

ba! nawet dla muchy
którą zabiłem złożoną
we czworo gazetą
nie potrafię napisać epitafium
bo zaraz wychodzi mi bokiem
tytuł (gazety)
polska trybuna wyborcza super
i wszystko staje się dorosłe
"znaczące" i kontrowersyjne
jak kaczy kuper

przykro mi Julio
a nawet się wstydzę
że tak czarno widzę

zgubiłem wiarę lecz
żywię nadzieję
że kiedy Ty dorośniesz
to ja zdziecinnieję

i wszystko będzie "fajnie"

cześć! Dziadku!
do widzenia! Julio

Tadeusz Różewicz - Rachunek

Piotr Potworowski, We wnętrzu, ol. płótno, 1954


Cztery panie w różowych
pończochach
zielony kapelusik
z czerwonym piórkiem
cztery panie dzióbią ciasteczko
ciasteczko bardzo grzeszne
w taki listopadowy narodowy dzień
pan rozdyma się i pęcznieje
świetny kogut
na kelnera pieje płacić
na srebrnych
konarach żyrandoli
bujają niebieskie ptaki.
Ja były partyzant
przyszedłem porównać
i wypić (nie jestem Savonarolą)
jednak: ta rewolucja
łagodna jak szyja łabędzia.
Gardła ciemno oświeconych
napełnione likierami
barwią się jak neony.
Polegli na polu chwały
niepokalani i młodzi
tak mi was strasznie żal
tak strasznie żal.
Jodełka jak gwiazda zielona
wschodzi na mogiłach.
Cztery panie dzióbią ciasteczko
różowe ciasteczko grzeszne.

1946

Tadeusz Różewicz - List do ludożerców

Tadeusz Różewicz


Kochani ludożercy
Nie patrzcie wilkiem
Na człowieka
Który pyta o wolne miejsce
W przedziale kolejowym
Zrozumcie
Inni ludzie też mają
Dwie nogi i siedzenie

Kochani ludożercy
Poczekajcie chwilę
Nie depczcie słabszych
Nie zgrzytajcie zębami

Zrozumcie
Ludzi jest dużo będzie jeszcze
Więcej więc posuńcie się trochę
Ustąpcie

Kochani ludożercy
Nie wykupujcie wszystkich
Świec sznurowadeł i makaronu
Nie mówcie odwróceni tyłem:
Ja mnie mój moje
Mój żołądek, mój włos
Mój odcisk moje spodnie
Moja żona moje dzieci
Moje zdanie

Kochani ludożercy
Nie zjadajmy się Dobrze
Bo nie zmartwychwstaniemy
Naprawdę

środa, 2 października 2013

Kuba Malinowski vel. Przybyłowski - Życie maszyn

Jan Tarasin, Smuga, serigrafia, k. lat 70.


nie bo wygrana jest niepewna
nie bo nie mam biletu
nie bo nie przysyła renty
nie bo chcę wszystkiego, lub niczego nie chcę
nie bo ma koszmary i lęki i paranoje
nie bo podcięte pęciny źrebiąt

nie bo nie liczy na zyski
nie bo kwadrans po pierwszej przerwa na herbatę
a później ciężkie tyranie przy monitorze
nie bo nigdy nie odpuści
nie bo nie chciałam zmniejszać dystansu między nami
nie bo kły i futro, rogi na sprzedaż
nie bo to ogłoszenie jest nieaktualne

nie bo nagrodę wypłaca w pięciozłotówkach
nie bo jak zawsze mam puste konto
nie bo to sprawa między tobą a mną
nie bo nie daję ci na to gwarancji
nie bo gabloty pełne diamentów, czystego złota
podłogi wyłożone sztucznym marmurem
nie bo wymiotowałem do trzeciej nad ranem
                                                              teraz zwyczajnie nie mam siły (14 I 2009)

nie bo nie przywitają mnie tutaj okrzykiem
nie bo to bar daje szczęście
                                                          toaleta jest miejscem relaksu
nie bo ma fryzjera pedała i to jest najważniejsze
nie bo ostatni pociąg ostatni wagon
i tylko przedział pierwszy
nie bo ma imię
nie bo nie ujrzała nic
bo nie spojrzała

nie bo po śmierci chce być kiełbasą
nie bo goni w piętkę z piątka dzieciaków przy boku
nie bo nie ma profilu na naszej klasie
nie bo ogrody pełne
zbutwiałych liści
nie bo
            światło
                            w kolorze seksu
                                                          seks
                                                                       we wszelkich odmianach
nie bo na imię ma Anna

nie bo ziemia jest twarda
nie bo nie przysługuje już panu znieczulenie
nie bo pełno tu chujowych poetów
nie bo nie bo nie
nie bo mam dni płodne

nie bo wczoraj chmury a dzisiaj drobny zimny deszcz
nie bo muzyka zmusza nas do słuchania się
- i tyle, rzędy maszyn dających szczęście
a później zamknięte oczy i zaciśnięte pięści
krąg ludzi liczących drobne grzechy
dobre uczynki i rzędy maszyn
proszę państwa rządy maszyn

poniedziałek, 30 września 2013

Konstanty Ildefons Gałczyński - W sprawie lewicowych drobnomieszczan


Zbigniew Lengren, prof. Filutek, 1957


Szanowny Redaktorze Panie!
Niech pan mi wytłumaczy, po co
ciągle po Polsce jeszcze chodzą
lewicowi drobnomieszczanie?

Cóż nam z tych pobielanych grobów,
tchnących agonią oczywistą,
z tych arcy-super-hurra-snobów
i pseudorewolucjonistów?

Z tych wszystkich wciąż akceptujących,
byle mieć spokój idealny,
byle rosołek (grunt gorący!)
i w saloniku sztuczne palmy.

Niech pan mi powie, Redaktorze,
czyżby nie można w końcu przecie
porzucić ich na bocznym torze,
gdzie zimą śnieg, a zielsko w lecie.

Można by także szyld z tej racji
pouczający niesłychanie:
TUTAJ NA SENNEJ STOJĄ STACJI
LEWICOWI DROBNOMIESZCZANIE.

1947


Konstanty Ildefons Gałczyński - Wjazd na wielorybie

Cywilizacja Przekroju w zespole: J. Kydryński, K. Eile, K.I.G., Kamyczek (J. Ipohorska), Natalia Gałczyńska, Mariann Eile
za www.kigalczynski.pl


Natalii


Wodospad szyb. Huragan braw. Gap przy każdej szybie.
Od piątej rano gapili się na czczo.
I nagle piąta pięć! I ryk. I tak się zaczął
mój tryumfalny wjazd na wielorybie.

Światła były dziwaczne. Trudno by orzec, dzień czy
noc; a wiatr? wiatr, ten był szary i chyży.
Więc widząc, co się święci, poetyzujący młodzieńcy
zakrzyknęli chórem: - Teraz nareszcie będziemy się mogli wyżyć!

Zwłaszcza że w jednym ręku trzymałem katedrę Notre-Dame ze złota,
a w drugim wielką zieloną gęś, umiłowaną córę moją
i kiedym sunął szpalerem, słyszałem, co myśli hołota.
- Oto nadciąga jak wiatr arcyapostoł cywilizacji «Przekroju»,

z katedrą i gęsią, organista i pyrotechnik,
rozdarowujący się jak brzoskwinie Tycjanowskiej Lawinii,
zaklęty w capa przez miłość, wyklęty przez «Tygodnik Powszechny»
Bacchus demokracji powracający z Indii.

Dorożkarze przed oberżami śpiewali Neptuna chwałę
hymnem akatystycznym, lecz gdy zrobiło się ciemniej,
chcieli uciekać do domu. Stop. Bo dorożki zaczarowałem,
a wszystkie płaczące Izoldy miały kolczyki ode mnie.

Inteligenci tymczasem wertowali słowniki Larussa,
żeby pojąć, co to wszystko znaczy, czy to nie jest przypadkiem kino
tym bardziej że nade mną bizantyjsko płynęła moja muza,
kobieta z oczyma Natalii, która jest nie zweryfikowaną boginią.

W niebie zaczynała się groza. Notabene była niedziela,
innymi słowy, czerwone niebo i purpurowy rynek.
Na rynku koło południa wręczono mi order Breughela
pod dźwięki stu tysięcy z papugami katarynek,

które ustawione wzdłuż trasy, kręcone wprawnymi dłońmi,
grzmiały, można powiedzieć, jak jedna cudowna trąba.
I znieruchomiało miasto. z ludźmi. Z kwiatami. I z końmi.
Tulipany frunęły do nieba, a gwiazdy wytrysły na klombach.
(oczywiście)

Deszcz wtedy zaczął płakać jak turkusowa dziewczyna
zgwałcona dość podstępnie przez bardzo sprośne monstrum,
więc zsiadłem z wieloryba i rzekłem do muzy: - Jedyna,
widzisz most? - Rzekła : - Widzę. - I poszliśmy razem do mostu.

Na moście wiatr włosy jej owiał. Księżyc rzęsy wydłużył srebrne.
Nogi przen1ienił w promienie, a w światło całą biedę,
Liczyliśmy struny na palcach: raz, dwa, trzy, cztery,
Jak gitara - miała siedem.

1947

Konstanty Ildefons Gałczyński - List z fiołkiem

Przekrój, nr 1

Do tygodnika Przekrój
Exp. : K. I. Gałczyński 


Obywatelu Redaktorze!
Poezja to jest złoty szerszeń,
co kąsa, więc się pisze wiersze -
cóż, człowiek pisze tak, jak może,
Obywatelu Redaktorze.

Jesień jest na Krakowie dzisiaj
i tyle kwiatów! tyle brzoskwiń!
Wiaterek dmucha, słonko skrzy się,
więc chodzę śliczny i beztroski
cóż, człowiek chodzi tak, jak może,
Obywatelu Redaktorze.

Czy mam zmartwienia? Tak, czasami,
niewielkie, tak jak w niebie gwiazdy
właściwie jedno (między nami),
że życie ukochałem nazbyt -
cóż, człowiek kocha tak, jak może,
Obywatelu Redaktorze.

Wiec kiedy przyjdzie dzień przeklęty,
że śmierć utopi w czarnym winie
wszystkie muzyczne instrumenty,
kwiaty i wiersze, i brzoskwinie,
to przykro, lecz cóż płacz pomoże,
Obywatelu Redaktorze.

A jednak żal. Odejść niełatwo.
Taak. Kończę wiersz ten ze łzą w oku.
Lecz może, dzięki mym kontaktom,
będę aniołkiem na obłoku?
Cóż, człowiek fruwa tak, jak może,
Obywatelu Redaktorze.


1946

piątek, 21 czerwca 2013

Aleksander Fredro - XIII księga



Maksymilian Fajans, Portret Aleksandra Fredry, litografia

Maja Berezowska



Pan Tadeusz wszedł pierwszy, drżącymi rękami
Drzwi za sobą zamknął ach! nareszcie sami
Ach! Zosiu, ach! Zosieńko jak mi niewygodnie
Popatrz jak odstaje, popatrz na me spodnie.
Że to była dzieweczka z chłopcem nie obyta
Nie wiedziała zaiste czy się ma całować
Ze swym miłym, czy płakać, czy pod ziemią schować
Stoi tedy i milczy, Tadeusz pomału
Jął się przygotowywać do ceremoniału.
Od chwili gdy ich ślubna przywiozła kareta
Tadeusz miał myśl jedną - myśl ta to mineta
(Sztuka wówczas na Litwie nikomu nie znana,
Dziś już rozpowszechniona, ale źle widziana
Przez strzegące cór swoich matrony
I księży, którzy nieraz ganią ją z ambony).
Tadeusz we Francji długie lata bawił
Wielce się w używaniu sztuki owej wprawił,
Niezmiernie lubił lizać, wyrażał mniemanie,
Że mineta o wiele przewyższa jebanie,
Bo kutas zmysł dotyku jedynie posiada,
Język zaś również smakiem prócz dotyku włada,
A poza tym wszystkie zmysły za wyjątkiem słuchu
Spełniają pewną rolę, kiedy język w ruchu.
Na przykład podniebienie ... a i wzrok się raczy
Tem czego ślepy kutas nie zobaczy.
Tak myśląc jął Tadeusz pieścić swą Zosieńkę
Najpierw ją z galanterią pocałował w rękę
Na łożu ją posadził i macając ręką,
Dwa cycuszki jak pączki wyczuł pod sukienką,
Ręke niżej przesunął, pod suknie wsadził,
I po nóżkach od kolan, aż po udka gładził.
Wyciągnął się na łożu przy Zosi jak długi
Wydobył jeden cycuś, a potem i drugi
I począł je całować - długo, pożądliwie,
Wreszcie usta oderwał i w nagłym porywie
Pół sukienki Zosieńce narzucił na głowę,
Ściągnął majteczki, długie koronkowe,
Dar cioci Telimeny, ku nóżkom się schylił
I zaciśnięte udka po trochu rozchylił,
Całując je namiętnie od wewnętrznej strony,
A Zosia zapomniała zupełnie obrony
I opór dziewiczej trwogi zaraz odrzuciła
Nóżki jak tylko mogła, tak je rozstawiła
I chowając w poduszki zawstydzone lice
Pokazywała mężowi całą tajemnice
Co ukryta głęboko wśród złocistych włosów
Różowiała niewinnie jak kwiatek wśród kłosów.
Tadeusz po mistrzowsku wykonał minetę.
Najpierw lizał po wierzchu, czując tę podnietę
Jęła Zosia wzdychać, jęczeć w końcu krzyczeć,
Tadeusz, by jej większej rozkoszy użyczyć,
Wsadził głębiej, języczkiem jak młynkiem obracał
Rękami ją od dołu, aż do góry macał,
Przy czym język bez przerwy coraz głębiej wpychał
Obracając językiem coraz żywiej, głodniej
Wreszcie zajęczał cicho i spuścił się w ... spodnie
Chwilę cicho poleżał i odpoczął krzynę
Tuląc nozdrza i usta w złocistą gęstwinę.
Wreszcie podniósł się z łoża, odszedł od Zosienki
I z lekka ocierając włosy grzbietem ręki
Jął się żywo rozbierać. Zdjął pas z kutasami,
Ściągnął kontusz i żupan, buty z cholewami,
Koszule zdjął przez głowę, hajdawery złożył
A gacie przemoczone na krześle położył.
Wreszcie usiadł na łożu, odsapnął troszeczkę,
Po jajach się pogłaskał, spojrzał na żoneczkę
Suknia na twarz rzucona zasłoniła jej lica
Odsłaniając cycuszki, pępuszek i pice.
Widok ten znów krew wzburzył w panu Tadeuszu,
Choć się dopiero spuścił, nabrał animuszu.
Jął rozbierać żoneczkę, sposobić posłanie
By tym czasem poczekać, aż mu kutas stanie.
Zosia już odrzuciwszy wstydliwość wszelką
Na chuja spoglądała z ciekawością wielką,
Bo dotychczas o chuju niewiele wiedziała
Raz od służebnych coś tam usłyszała
Drugi raz leżąc w gaju rankiem, w cieniu drzewa,
Zobaczyła przypadkiem jak się chłop odlewa.
W grubej garści trzymając jakiś przedmiot wielki
I otrzasając na liście ostatnie kropelki
I ciocia Telimena coś jej tłumaczyła,
Lecz Zosia nie słuchała, strasznie się wstydziła,
A teraz żoną będąc, dziewczątko uznało,
Że swięty obowiązek zbadać sprawę całą,
Więc spytała: " Ach to co? i do czego służy?
Przed chwilą taki mały, teraz taki duży,
Oj! Jak to się rozciąga, jak to się rozwija
Długi taki i gładki, niczym gęsia szyja.
A cóż go u dołu tak ładnie przystraja?"
Rzekł Tadeusz z powagą: "Zosiu to są jaja"
A to co cię w tak wielkie wprawiło zdumienie
Zwie się (gdy obyczajnie nazwać) - przyrodzeniem.
Kutasem także zwane, chociaż często bywa,
Ze pospólstwo i chłopstwo chujem to nazywa.
Przy tym istnieją inne najrozmaitsze słowa...
A dziwne to, bo przecież reka albo głowa,
Choć większe i ważniejsze jedną nazwę mają
Ten zaś widzieć niewielki, różnie nazywają,
Tylu dziwnymi mianami. Sędzia nieraz zrzędzi:
"Jak się gorąc zaczyna, to mnie kuśka swędzi".
Podkomorzy zaś wałem kutasa nazywa,
A Wojski zaganiaczem go nieraz przezywa,
Maciek mówi wisielec, bo już stać nie zdoła,
A Gerwazy na chłopskie dzieci nieraz woła:
"Nie baw się Wojtuś ptaszkiem".
Jankiel cymbalista
Zwie go smokiem lub bucem i rzecz oczywista
Jeszcze dziwniejsze nazwy ludzie wymyślają,
Ułani go na przykład pytą nazywają.".
Tak wyjaśnił Tadeusz te sprawy powoli,
A potem tłumaczył jak kutas pierdoli.
I chcąc poprzeć naukę stanowczym przykładem
Zaczął wpychać... na próżno, chociaż ruszał zadem.
Choć sapał, choć się pocił, chuj się nie zagłębiał.
Jebiąc dotychczas kurwy z francuskiej stolicy,
Lub nadobne szlachcianki z całej okolicy,
Nie miał do czynienia z taką ot dziewicą
Z ciasną, niewyrobioną i zamkniętą piczą
Co nie zaznała kutasa żadnego
Więc gdzieżby się tam zmieścił taki chuj jak jego.
Ani w Polsce, ani na Litwie, ni na świętej Żmudzi,
Ani wśród drobnej szlachty, ni wielkich dziedziców,
Ani wśród Horeszków, ani wśród Sopliców,
Ani wśród Radziwiłłów - książąt przepotężnych,
Ani wśród Dobrzyńskich, znakomitych mężnych,
Ni wśród Bartków i Maćków - braci doborowej,
Ni wśród całej rozlicznej braci zaściankowej
Nikt tedy chuja takiego nie posiadał.
Dumny był zeń Tadeusz i dzielnie nim władał,
A do dumy takowej miał słuszne powody,
Bo na chuju mógł podnieść pełne wiadro wody.
Chuj Tadeusza mierzył jedenaście cali,
Gruby jak ręka w kiści, twardy jak ze stali,
Zahartowany w trudzie, co rzadko się kładzie,
Zdobny w dwa jaja wielkie jak dwa jabłka w sadzie.
Jedyny tylko Gerwazy za czasów młodości.
Słynął ponoć z kutasa podobnej wielkości.
I dziś jeszcze żartując szlachta się pytała
Co ma większe Gerwazy scyzoryk czy jaja.
Otóż tę pytę chciał Tadeusz Zosi
Na siłę wepchnąć, śmiechem się zanosi
Zosienka, tak się bawi, śmieje do rozpuku
I jak dziecina woła: "a kuku, a kuku"
Nagle schwyciwszy zręcznie kutasa do ręki
Zanuciła przekornie słowa tej piosenki:
"Do dziury myszko, do dziury,
Bo cię tam złapie kot bury,
A jak cię złapie w pazurki
To cię obedrze ze skórki".
"Myszka?" - krzyknął Tadeusz -"cóż to za myśl dzika"
Nazwać sobie ot myszką, tego oto żbika.
Ja ci myszkę pokażę, zaraz pożałujesz,
Do dziury ją zapędzasz? zaraz ją poczujesz"
Tak mówiąc powstał z łóżka i wyszedł z pokoju
Do przedsionka, gdzie stała wielka beczka łoju,
Pełną ręką zaczerpnął, natłuścił kutasa,
Żeby błyszczał jak wielka czerwona kiełbasa.
Do pokoju powrócił, zaraz legł na łoże,
Pomacał dziurkę ręką, palcami poszerzył,
Przytknął równo kutasa, popchnął i uderzył,
Rozwarły się podwoje, coś tam z cicha trzasło
I wjechał kutas w pizdę, jak nóż wjeżdża w masło.
Zabolało Zosienkę, aż się popłakała
Rączęta załamując gwałtownie krzyczała:
Wyjm, pan, wyjm natychmiast, to okropnie boli!
Tadeusz jej nie słuchał, jebie, rżnie, pierdoli,
Ręce pod pupę włożył i mocno je złączył
Dymał, rąbał, chędożył, aż wreście zakończył.
Pięć razy tę zabawę powtórzył
Pięć razy się spuścił, aż się w końcu znużył.
Żonę na bok odrzucił niczym sprzęt zużyty,
Lecz kutas jeszcze sterczał, wielki chociaż syty.
Wnet też świtać poczęło, Tadeusz zmęczony,
Jak na męża przystało, legł dupą do żony.
Kołdrę na grzbiet nacisnął, w jaja się podrapał,
Twarz do ściany odwrócił i mocno zachrapał.
Ale Zosieńka nie śpi, leży na posłaniu,
Oczęta ma otwarte, nie myśli o spaniu.
Przedtem dziewicą będąc, tak bardzo się bała,
Lecz teraz gdy przywykła, to by jeszcze chciała,
Chce obudzić małżonka, lecz Tadeusz chrapie,
Tuli się do niego, za kutasa łapie,
Do góry go uniosła, palcami ujęła,
Obudził się Tadeusz i z uśmiechem prawi:
"Spójrzcie na te płotkę, jak ją kutas bawi,
Mówił kapitan Rykow: "toć powiadam pięknie
Baby chujem nie straszcie, bo się nie przelęknie"
I mówią, że Suworow rzekł raz: "mili moi,
U największych rycerzy chuj się baby boi".
Ale droga Zosienko, bez twojej urazy
Zrozum, żem się tej nocy spuścił już sześć razy,
Trzeba chuja oszczędzać, pozwól mi odsapnąć,
Mogę ci jeśli pragniesz, znów minetę chlapnąć,
Lecz lepiej daj mu spocząć, później znów kochanie
Weź go troszeczkę do buzi, a na pewno stanie.
A wtedy pokaże ci figle rozmaite,
W Paryżu wyprawiano sztuki wyśmienite:
Przed lustrem, na siedząco, lub na stojaka,
Lub też konno na chuju, na boku, na raka,
A może między cycki, lub też na podnietę,
Nie wadzi sie wykonać podwójną minetę,
Jeśli wiesz co to znaczy... lecz Zosiu kochana
Zaraz się zabawimy, zaczekaj do rana,
Bo miękki kutas niedaleko zajdzie."
Tak mówił, a Zosieńka oczęta zamknęła
I tuląc się do niego powoli zasnęła.
I śniła o niezmiernych rozkoszach zamęścia
Których zazna przez lata małżeńskiego szczęścia.

Maja Berezowska,



w niezrównanej interprertacji Daniela Olbrychskiego


Julian Tuwim - Brzoskwinia

Słyszysz? Jest w tym słowie soczystość, jest cierpkawa słodycz rozgniecionej miazgi owocu: sok, spływający i spijany chciwie spragnionymi usty.
Mięciutka, okrągła, delikatnym puchem omszona, wabi mnie ta brzoskwinia, budzi pożądanie, chcę ją wargami pieścić, miąć w palcach lekko, pieszczotliwie gładzić i dmuchać w puszek aksamitny. Szkoda, że cała nie jest tak dziewiczo bladoróżowa, jak w tym – patrz – miejscu… w brzoskwinię ciepłą, dłońmi moimi utuloną, tak miękką już, że sok lada chwila puści, wpijam się tym wszystkim, czym są usta… O, mięso kwietne! O, soku, któryś krążył w drzewie, pędzony tajemniczą Mocą Życia! Soku, którym nabrzmiał płód w cieple wiosny i słońca! Piję, piję, gniotę, wysysam!...
         Czy całowałem usta twoje?

Marcin Świetlicki - Przeprowadzka

z ło
do bro

środa, 12 czerwca 2013

Jan Kochanowski - Na lipę

Aleksander Gierymski, Człowiek w alei, 1895




Gościu, siądź pod mym liściem, a odpocznij sobie!
Nie dójdzie cię tu słońce, przyrzekam ja tobie,
Choć się najwysszej wzbije, a proste promienie
Ściągną pod swoje drzewa rozstrzelane cienie.
Tu zawżdy chłodne wiatry z pola zawiewają,
Tu słowicy, tu szpacy wdzięcznie narzekają.
Z mego wonnego kwiatu pracowite pszczoły
Biorą miód, który potym szlachci pańskie stoły.
A ja swym cichym szeptem sprawić umiem snadnie,
Że człowiekowi łacno słodki sen przypadnie.
Jabłek wprawdzie nie rodzę, lecz mię pan tak kładzie
Jako szczep napłodniejszy w hesperyskim sadzie.


Aleksander Gierymski, Altana. Studium II, 1876-1880

wtorek, 4 czerwca 2013

Julian Tuwim - Spóźniony słowik


Teisai Hokuba, Słowik na tle bambusa i róży, I poł XIX w, drzeworyt kolorowany

Płacze pani Słowikowa w gniazdku na akacji,
Bo pan Słowik przed dziewiątą miał być na kolacji,
Tak się godzin wyznaczonych pilnie zawsze trzyma,
A już jest po jedenastej -- i Słowika nie ma!

Wszystko stygnie: zupka z muszek na wieczornej rosie,
Sześć komarów nadziewanych w konwaliowym sosie,
Motyl z rożna, przyprawiony gęstym cieniem z lasku,
A na deser -- tort z wietrzyka w księżycowym blasku.

Może mu się co zdarzyło? może go napadli?
Szare piórka oskubali, srebrny głosik skradli?
To przez zazdrość! To skowronek z bandą skowroniątek!
Piórka -- głupstwo, bo odrosną, ale głos -- majątek!

Nagle zjawia się pan Słowik, poświstuje, skacze...
Gdzieś ty latał? Gdzieś ty fruwał? Przecież ja tu płaczę!
A pan Słowik słodko ćwierka: "Wybacz, moje złoto,
Ale wieczór taki piękny, ze szedłem piechotą!"

środa, 29 maja 2013

Konstanty Ildefons Gałczyński - Carmen Sowizdrzalicum

Bronisław Jamontt, Uliczka Żydowska w Wilnie, 1934


O puentę, o cezurę,
ekspozycję, fioriturę,
o wszystek sekret retorów!

A koledzy niech się błąkają...
we mgle... pod redakcjami, próżno swych nazwisk szukając...
bo wiersz „Jesień”..., pójdzie lecz na wiosnę.

Mnie zaś poczucie koniunktury,
willę, marmury, sławę Kiepury,
szampan, kotlety perfumowane.

I żeby-ch miał jednakową pasję
czy proletarjat śpiewam, czy białą akację,
rewolucję mas, czy śmietanę.

Bez p a t r i p a t r i a e, bez wzmianek w gazecie,
bez pomp i trąb uroczystych
niech umrą wszyscy zdolniejsi poeci
na tyfus zwany plamistym.

Niech się to stanie,
o Piękny Panie,
gdzieś koło Nowogródka;
a gdy się zacznie śmiertelna udręka,
niech wyjdzie na jaw, że trumięka
jest o pół metra za krótka.

Już nie dodaję dla matek obłąkania,
że synek umarł bez „Zbiorowego Wydania”.

A mnie assonanse i tryle
i twarde pytanie: – Ile?
gdy zechcą mój wiersz wydrukować;

wiek wieków królujesz który,
zaświeć swą gwiazdką zgóry,
do Kasy dziecinę prowadź!

Dyplom L. O. P. P.
honorowy zaraz mieć chcę,
a paszport brytyjski po latach kilku;

a kiedy już będę trup,
w następnym awatarze zrób
mnie pijanym właścicielem cyrku.

NASTĘPUJE ANTYFONA:
Tak modlę się, błędny anioł,
gdy niczem Pascal stoję nad otchłanią,
zagapiony z mostu w Wilenkę.

Już Heraklit powiedział z lwowska: – P a n t a r h e i!
Fakt. Więc gdy jucha proletarjacka si lei,
moje burżujskie gwiazdy taką śpiewają piosenkę:

JUŻ SIĘ ZACZYNA,
JUŻ SIĘ ZACZYNA:
ZARAZ PRZYJDZIE NA MOST DZIEWCZYNA
ZE WSCHODU W LAZUROWEJ KARECIE;

SMAGŁA DZIEWCZYNA O RZEWNYCH RZĘSACH,
CO KOCHA MATKĘ BOSKĄ I DICKENSA
I SERCEM ŚWIECI POECIE.

Bolesławowi Micińskiemu

wtorek, 28 maja 2013

Tadeusz Różewicz - Sława

Jerzy Nowosielski, Egzekucja, 1949



pewien dziennikarz
z miejscowej gazetki
co o mnie pisze
„znany wrocławski poeta”
a mówi do mnie
„Panie Stanisławie”
czuję się dotknięty

miła panienka
„też” dziennikarka
z regionalnego dodatku
stołecznej Gazety
ma tylko jedno pytanie
ale zadaje trzy
nie czekając na odpowiedź

tłumaczę grzecznie
że jestem zmęczony chory
że jestem stary
że mam pusto w głowie

„pan kokietuje!”

tu się załamuję
proszę niech pani pyta
potem czytam
że urodziłem się w Radomiu
w roku 1821

że po wojnie odwiedziłem
Leopolda Staffa w Radmosku
który był Nestorem poezji
i mieszkał na czwartym piętrze
w dwupiętrowej kamienicy
bez windy ale za to z żoną panią Heleną
i pieskiem Hecunią

tu się załamuję
(ale nie prostuję...)

czasem słyszę w słuchawce
głos o nienaturalnym
lecz głębokim brzmieniu
to wytrawna pani redaktorka
mówi do mnie z czarującym uśmiechem
„podaj łapę”
(przepraszam! to z telewizorka)

słucham?!

czy to pan profesor?

tak!
lecz nie jestem profesorem!

Tylko trzy pytania panie profesorze
pod koniec wieku
zwracamy się... do wybitniejszych...
„czy pan wierzy w Boga osobowego?”

na boga! niechże się pani
zlituje... owszem, ale bez brody!
co jeszcze?

„ma pan opinię człowieka
który nie lubi dziennikarzy...”

ależ, proszę pani!... chwileczkę
tylko odłożę szczoteczkę...

wczoraj słyszałam w radio
wiersz który nad pana kołyską
poetycką napisał nasz noblista
Czesław Miłosz
że wszystkie instrumenty
wielkiej orkiestry
grały zgodnie na pana urodzinach
przepraszam, panie Tadeuszu,
przecież pan zna ten utwór?...

jak pan przyjął ten piękny gest
starszego Kolegi
gest tak rzadki w świecie literatury
pięknej niskiej i wysokiej

po 50 latach
zadedykowałem Miłoszowi wiersz
poeta emeritus

to mu pan przyłożył! Panie Tadziu!

nie przyłożyłem tylko poświęciłem

a czy nie naruszę pana prywatności
jeśli spytam Pana jak się pan czuje
jako klasyk za życia kontrowersyjny
żywy pomnik
i co pan panie Tadku na te decyzje
komitetu nagrody naszego polskiego
Nobla która niewątpliwie jest nasza
Nike do której był pan nominowany
bezowocnie nawet dwukrotnie
czy pan nie czuje się dotknięty

chwileczkę! może odpowiem na pierwsze
pytanie! jako żywy pomnik mam
pewne kłopoty z prostratą przejęzyczyłem
się to się zdarza na cóż
jak to mówią „choroba kardynałów”
(śmiech)
co do drugiego pytania oświadczam
że nie czuję się dotknięty nominacjami
i chętnie się zgodzę na trzecią nominację
a nawet nagrodę...

bo słyszałem że wielu pisarze
nawet nie chce słyszeć o tej
nagrodzie i odrzuca ją
od siebie przed nominacją mówiąc
że to wszystko jest pozbawione smaku

to kwestia smaku
czasem mówienie o dobrym smaku
jest w złym smaku
smacznego!

panie Tadku! jest pan cudowny!
całuję pana (słyszę w słuchawce
cmoknięcia słuchawka poci się
moje ucho też) czy mogę to
puścić na antenę w bloku
kulturalnym z wierszami
przemiłej poetki Tupalskiej-Psi
psińskiej primo voto Plattfus, nie
czytał pan?! miała cudowną wystawę
razem z mężem on maluje od świtu
a ona pisze śpiewa komponuje instaluje
muszę pana zabrać do ich cudownego
domku nad jeziorem Wdzydze
oczywiście trzy koty i francuski
kundelek z metryczką ha ha ha urodzenia
więc Mistrzu jesteśmy
umówieni?! Gratuluję nomminacji!

„bywałem ja od Boga nagrodzony
rzeczą mniej wielką
spadłym listkiem do szyby przyklejonym
deszczu kropelką”

no nie! to bomba!
czy mogę naruszyć pańską prywatność
i zapytać kiedy pan tę perełkę napisał
dziękuję! proszę słuchać o północy
w tłusty czwartek dziękuję!
pa! pa! Ach! zapomniałam... czy
to prawda że na cmentarzu w Helsinkach
wystawiono panu pomnik
starej kobiety
a przecież pan gdzieś napisał
o śmierci poezji czy Pan jeszcze
podtrzymuje to twierdzenie
pan jest tuzem kultury
dolnośląskiej do pary
z Henrykiem Tomaszewskim
czy to prawda że ma pan swój
domek w Muzeum Zabawek
w Karpaczu? mówią o Panu
że pan nie lubi rodzinnego Radomia

Radomska proszę pani Radomska

podałem pani redaktor
serdeczny palec
ale chwyciła mnie za rękę
i zadała mi mnóstwo pytań
w tym trzy podchwytliwe

mimo że jest pan ateistą
napisał Pan z naszą noblistką
panią Wisławą
dytramb na cześć teściowej
prezydenta Bieruta
który został przetłumaczony
na język czechosłowacki

mea culpa mea culpa
mea maxima culpa

to po łacinie panie profesorze?
przepraszam ale nas nie
uczono łaciny w PRL-u
wprawdzie to przysłowie
jest tak popularne że
nie trzeba go tłumaczyć
słuchaczom naszego radia

Czasem już od rana dzwonią
telefony (mój stary telefon nie
jest zastrzeżony)
czasem coś brzęczy w słuchawce
coś mi dzwoni w uchu
(czy aby nie jestem znowu
na podsłuchu...) ach! poeto stary
to jakieś majaki pałuby moczary
świerszcze w telefonie
uszkodzona koperta
w folii (jak w kondonie?)
(pewnie to brzydkie słowo
inaczej się pisze?) proszę?
nic nie słyszę!

czasem słyszę w słuchawce
„panie reżyserze
nad czym pan pracuje”

nie jestem reżyserem
jestem emerytem
a nad czym pracuję?
pracuję nad pitem

dzwoni student „po piwie”
w sprawie Kartotekiże rozrzucona...
dzwoni uczeń
z podstawowej szkoły
„czy to pan Różewicz
ten sam co parę wierszów napisał?”
tak to ja
„bo ja chcę pana Różewicza spytać
co jest podmiotem
we wierszu plemnik w spodniach?”

Zawsze w październiku (na moje urodziny)
zapitowywują mnie czy się cieszę
że ktoś inny dostał nobla
odpowiadam że się cieszę
a co pan sądzi o nagrodzi
dla Dario Fo?
Mało znam twórczość noblisty
ale fragmenty które mogłem
poznać bardzo mi się podobały
nagroda
nabrała rumieńców
czasem dobrze nagrodzić
błazna nie kapłana
Dario Fo jest niewątpliwie ciekawszy
od Salmonelli Lagerloff

Po roku znów
pytają co sądzę o nagrodzie nobla
dla pisarza portugalskiego

„jakaś pani prosi pana do telefonu”

przepraszam, kto mówi?
przepraszam nie przedstawiłam się
Mirandolla Przepuklińska-Kluska
czy sądzi pan że werdykt
słyszałam mimo woli w domu pracy
twórczej rozmowę którą pan prowadził
z panem Henem
który powiedział że Sara
ma go też lub coś w tym rodzaju
czy pan może uchylić rombek
tajemnicy o jaką Sarę panom
się rozchodziło
w domu pracy twórczej?
proszę panią (i proszę pani)
tu nie chodziło o Sarę która
ma go ale laureata nagrody
Nobla portugalskiego pisarza
Saramago Hen mi dał receptę
jak łatwiej w podeszłym wieku
zapamiętać jakieś nazwisko
lub nazwę to taka sztuczka
mnemotechniczna
jednym słowem Saramago
teraz będę pamiętał...
a co pan sądzi o tej nagrodzie?
czy to nie potknięcie sędziwego komitetu?

pisarz wydaje mi się sympatyczny
nie wiem czemu ta nagroda wyzwala
takie emocje wśród pisarzy
nagroda jak nagroda...

Oj! panie Staszku, ale z pana ziółko!

przepraszam! zaschło mi w gardle
błony śluzowe struny głosowe
ślimak w uchu wszystko wysycha panno...
przepraszam... jak Pani a imię?

Oj panie profesorze
pan mnie molestuje... a ja mam
do pana jeszcze jedno pytańko...
strzelam!
czy pan widział Ogniem i mieczem?

nie widziałem
(po drugiej stronie cisza!)
widziałem za to Quo vadis
w roku 1936
(po drugiej stronie drutu przyspieszony
spazmatyczny wydech i wdech)
ale czy pan jako mężczyzna uważa
że Skrzetuski jest lepszy w parze z Heleną
czy też Bohun pozbawiony Skorupki

Helena wydaje mi się troszkę zimna
w powieści przypomina raczej Longinusa
Podbipiętę... Zagłoba ma więcej temperamentu..
nie mówiąc już o Chmielnickim...

przeprasz, panie profesorze! ale nasz czas
na antenie mi się skończył pa! pa!

cdn.


luty 1999
Jerzy Nowosielski, Kobiety na statku, 1953