wtorek, 28 czerwca 2011

Bolesław Leśmian - * * * [Gdybym spotkał ciebie znowu...]

Wojciech Weiss, Renia czytająca

Gdybym spotkał ciebie znowu pierwszy raz,
Ale w innym sadzie, w innym lesie -
Może by inaczej zaszumiał nam las,
Wydłużony mgłami na bezkresie...

Może innych kwiatów wśród zieleni bruzd
Jęłyby się dłonie, dreszczem czynne -
Może by upadły z niedomyślnych ust
Jakieś inne słowa - jakieś inne...

Może by i słońce zniewoliło nas
Do spłonięcia duchem w róż kaskadzie,
Gdybym spotkał ciebie znowu pierwszy raz,
Ale w innym lesie, w innym sadzie...

niedziela, 26 czerwca 2011

Czesław Miłosz - Tak zwane życie


Witkacy, Kuszenie św. Antoniego I, 1915, MNK

Tak zwane życie:
wszystko, co dostarcza tematów operze mydlanej,
nie wydawało mu się godne opowieści,
czy też chciałby mówić, ale nie umiał.
Dziwiły go poplątane historie mężczyzn i kobiet,
ciągnące się aż po migotliwą niepamięć.
Sam umiał tylko zaciskać zęby i znosić,
czekając, aż starość odbierze dramatom znaczenie
i pryśnie opera mydlana
miłości, nienawiści, pokus i zdrad.

czwartek, 23 czerwca 2011

Konstanty Ildefons Gałczyński - Tatuś


Paul Cezanne, Portret ojca artysty, 1866

Kiedyś lubił rydzyki w occie
i rewolucją straszył -
dzisiaj pracuje na poczcie -
skubnięty ptaszek -
biduś,
Tatuś.

Już dzisiaj inteligenckie kiszeczki rydzyków strawić nie mogą,
a rewolucja podchodzi - jak księżyc pod płot - ale zupełnie inną drogą...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Rano szaro... czkawka:
może to serce? może żołądek?...
Pod fotografią Sławka
pije Tatuś mdły wrzątek;
szklanka pachnie marynowanym śledziem...
Trudno, jak się komu nie wiedzie, to się nie wiedzie.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Wokół Tatusia przy okrągłym stole
cztery potworki:
Zuzia, Kiciusia, Zbyszek i Bolek,
trącony psychicznie:
łyka korki;
przedwczoraj łyknął korek
od szampańskiego...
Byli czasy... przed wojną!
panietego.

Patrzy Tatuś na dziatki: Jacy to mali,
jacy ospali, monstrualni ludzie!
We mgle je spłodził, w nostalgii
oraz w ogromnej nudzie.

Wpół do ósmej. "Już odchodzę do biura,
I żeby mi na obiad była zupa, a nie lura".

Oto biuro: kałuża niepokoju.
Od 8-ej do 3-ej Tatuś się czołga.
Potem obiad, znów dzieci... i tak jest zimno i bez jutra w pokoju,
że tylko płakać lub blużnić, lub śpiewać "Wołga Wołga".
Po obiedzie Tatuś zasłania okna mapą
(z rolety krawaty)
i liczy wydatki na podatki i składki,
a jak liczy, to rzuca obelgi na władców matki,
czyli... że... co do tych okien... to każdy kraj ma gestapo:

liczy Tatuś: - Raz... dwa... trzy...
daj na Polski Biały Krzyż,
daj na ZAKUP NOWYCH TRĄB,
daj na K.O.P. i daj na LOPP*,
daj na Kurpiów, daj na Łemków,
na spółdzielnię "Chatka ze mchu",
na Związek Obrony Błaszek,
na wystawę ""Polski Ptaszek":
i na P.A.L., i P.A.N., i P.U.K,
i na Ligę Polskich Dróg,
na O.R.P. "Joseph Conrad"
i na bal "Krajowa Flądra";
na konopie i Filipa,
i na Klub Polskiego Grzyba,
na Ti-tii i na Bo-boo,
na Aha! i na Oho!
I na Ligę "Bić czy wolno?"
też na Polską Macierz Szkolną...
i na Morze, i na Góry,
i na Hewrę Pań Ponurych,
na Księżyc i na Kometę,
na te sprawy i na nie te...

Liczy Tatuś: - Ach, niedobrze!
bo jak nie dam, kto mnie poprze?...

I na Album, i na Medal...
w łeb bym dostał, gdybym nie dał...

Liczy Tatuś i się głowi,
płacze pióro w małych dłoniach,
i ze zgrozy Tatusiowi
rośnie z ucha pelargonia.

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

Już wieczór. Ładny interes!
Bolek łyknął korek od elektryki.
A mamusia powiada do Tatusia:
- Szoruj, Michałku, po 20 deka tłuszczu roślinnego "Ceres".
- Dobrze.

Tatuś wychodzi, żółty i nieufny,
w strasznych lakierkach Bata.
Idzie, marzy. Aż tu przed Dworcem Głównym
furczy transparent UCZMY SIĘ LATAĆ.

"Uczmy się latać, Tatusiu!".
beczy transparent. A Tatuś ma przeziębiony
pęcherz i w spodnie robi siusiu.
. . . . . . . . . . . . . . . .

Zapada noc, noc ponura,
zasypia Polska, tysiące, tysiące Tatusiów, tęskniących do miłości...
Tatuś przez sen: - Znów na święcie Niepodległości
będę moknął... jak co? .... jak kura...
We czwartek muszę iść na Wiec ze Śląskiem Cieszyńskim,
w piątek muszę odkupić skradziony kandelabr,
w sobotę muszę skoczyć o tyczce. Dla chleba.
Cóż, nie każdy Tatuś jest Boguś Miedziński.
. . . . . . . . . . . . . . . .

Znów minął tydzień. Firmament chmurniej.
Jeśli słoneczniej, to w niedzielę.
Kawa "Enrilo", «Poranny Kurier»
grzmi na kartele.

Tatuś to czyta. Tatuś ufa
(na obiad będzie lepsza zupa).
Tatuś się drze i pieni.
Dzieciny patrzą jak w cudaka!
I tak, pod wpływem «Poranniaka»,
rośnie w TATUSIU - LENIN.

I wszystko było już tak październikowo -
i podział dóbr miał być zrobiony sprawiedliwie...
Niestety! Tatuś ni stąd, ni zowąd
zatruł się szprotkami w oliwie.

Umarł.

Ja się nie śmieję.

Konstanty Ildefons Gałczyński - Portret ojca artysty

Rafał Malczewski, Jacek Malczewski w Lusławicach

Ojciec lubił lenistwo. Całymi dniami
widziałeś pasibrzucha, jak się bawił z psami.

To zagwiżdże, to muchę zdusi pod Obrazem
i marsz w gąszcz pod oknami do czytania gazet.

Najchętniej lubił czytać o mordach. Im więcej
przelał jaki wisielec rzewnej krwi dziewczęcej,

im zabawniej nakrajał do walizki głowę,
tym piękniej się paliły oczy szmaragdowe,

tym cudowniej blask oczu i grał, i się mienił,
w promieniach źrenic ojciec siedział jak w zieleni.

Zaś drugą pasję ojca stanowiły słoje
różnych kształtów i barwy, którymi pokoje

przewiewne swego domu zastawiał do góry,
a w słojach najdziwniejsze stały konfitury.

z róży bułgarskiej, z motyla, z ostu, z berberysa
i z truskawki zrywanej podczas półksiężyca,

gdy wiatr z południa wieje, z trześni, zdry i barły -
szukaj tych słów w słownikach, bo dawno umarły,

a słowa jesień mają tak jak ludzka dusza -
mówi Horacjusz. Ojciec lubił Horacjusza.

Miał także ulubione okno. W oknie swojem,
gdy się wieczór położył na wszystko spokojem,

świeciła pełnia, lekkie cienie dom zaległy
i tylko mały świerszczyk ćwierkał w szparze cegły,

ojciec łeb w okno wstawiał i z lubością dyszał
jak wielkie psisko z góry świętego Bernarda.

Byłem wtedy nie większy od pszczoły. Gdy w dymach
zmierzchu ujrzałem w oknie łeb ojca-olbrzyma,

strach i śmiech wstrząsały, bo krzywa szlafmyca
ciągnie - myślałem - ojca prosto do księżyca.

środa, 22 czerwca 2011

Wiktor Woroszylski - Inteligenci

Lasar Segall, Dwie postacie, ok. 1919, litografia

Niemożliwi są ci panowie
inteligenci

A jednak wbrew swej niemożliwości
istnieją

Nie mają instynktu samozachowawczego

Niewdzięczni
gryzą pierś mlekodajną

Płoną ze wstydu
za niedoskonałość świata
na wszystkich stosach

Wymyślają
perpetum mobile
państwo słońca
wielość rzeczywistości
i od czasu do czasu by ulżyć cierpieniom bliźnich
gilotynę
W ramach eksperymentu
dają głowę pod nóż


Doktor Marks
wymyślił wartość dodatkową
i o tych kajdanach prócz których pamiętacie państwo proletariat
                                                                        nie ma nic do stracenia

Doktor Korczak
wymyślił Jak kochać dziecko
i do końca trzymał się tego:
małej ciepłej dłoni
w zziębniętej ręce

Hrabia Tołstoj nie ukończył wydziału prawa wymyślił
Nie mogę milczeć przeciw karze śmierci
i że zło rodzi nowe zło Postanowił
przerwać

Doktor Schweitzer teolog wymyślił
że trzeba zbawić ciało
trędowatych Murzynów i rzekł
Idę Panie

Doktor Jeanson Francuz nie wiem zresztą czy doktor wymyślił
że Francuzi muszą się wynieść
z Afryki wielu miało go
za kiepskiego Francuza

A doktor Chałubiński z Warszawy
wspinał się coraz wyżej
młodniejącym sercem i zatrzymuje się
na krawędzi wiatru wymyślił
górali nie uśmiechajcie się pomysł doktora Chałubińskiego
też nie był taki zły

poniedziałek, 20 czerwca 2011

Anatol Stern - Sobota

Edward Dwurnik, Wariatka Tańczy, 1978

teraz zdepczcie psi lęk
rozszarpcie zamiatający ziemię
uśmiechu żebraczego ogon
przed automatem
o twarzy jak bułka
nasmarowana grubo rumieńcem
już nie potrzebujecie zaciskać szczęk
już zmarszczki i bruzdy sękate
zgrają wiernych lokatorów
twarzy waszej suterenę znów zamieszkać mogą
a oto zielony szyld i słodki smród
to nie pisuar
to dom życia
spieszcie
on odjedzie on odjedzie za chwilę
na kółkach
w świat
to strumień co
zaświeci
i zniknie na zakręcie wieńcem
oto banknotów kolorowe latawce
zaciśnięte w przetartej skórze garści
kto zechce
niech się zmarszczy
już nie stoicie tam
to dom to dom życia
to koperta z naklejoną krzywo marką szyldu
ona odejdzie za chwilę w świat
ona odejdzie za chwilę w świat
oto dom
wejdźcie tam
wejdźcie tylko tam
wejdźcie prędzej tam
butelki jak obnażone śmiejące się damy
straszni rzeźbiarze!
dość odwijać z mokrych od potu szmat
ze zmiętych składek ciał spuchniętych żon
okaleczonych noworodków glinę!!
te są szerokobiodre i o łabędzich szyjach
spragnionych pocałunków
ich usta sączą pożar
ich piersi cieką winem
i patrzcie
kieliszków tłuste trzepoczące amorki
unoszą się nad wami
zbliżcie się do skrzącymi ciałami zasłanego łoża lady
fabrykant miłośnie nad wami czuwa
pójdźcież

-- -- jakiż gniew
wygubi
pobije to wysokie zboże męki
jakich buntów gradem!!

na fletach komminów
wygięty
jak maestro
w rozwiewającym się surducie
gra dym

wtorek, 14 czerwca 2011

Julian Tuwim - Zieleń

Leon Tarasewicz

                     Fantazja słowotwórcza

O zieleni można nieskończenie.

Powielając dźwiękiem jej znaczenie,
Można kunsztem udatnych powieleń
Tworzyć swiatu coraz nowszą zieleń.
Nie dość słowo z widzenia znać. Trzeba
Wiedzieć, jaka wydała je gleba,
Jak zalęgło się, jak rosło, pęczniało,
Nie - jak dźwięczy, ale jak dźwięczniało,
Nie - jak brzmi, ale jakim nabrzmieniem 
Dojrzewało, zanim się imieniem,
Czyli nazwą, wyrazem, rozpękło.
W dziejach wzrostu słowa - jego piękno.


Więc nie lepo-ż by nam zieleń ziemi
Opowiedzieć słowiesy staremi!
A poczniemy tę powieść - od spodu,
Od pierwizny, od lęgu, od rodu,
Od rdzennego zrodzenia, od jądra, 
Tam gdzie wnętrze, gdzie nutro, gdzie jątra,
Od głębiny, gdzie szepnął w zawięzi
Pierwszy dźwięczek zielonej gałęzi.

Nie wydziwiaj i nie bierz mi za złe,
Że w podsłowia tego świata wlazłem,
Że się ziaren i źródeł dowiercam,
Że pobożny jestem Słowowierca,
Że po mojej ojczyźnie-polszczyźnie
Z różdżką chodzę, wiedzący, gdzie bryźnie
Strumień prawdy żywiący i żyzny
Z mojej pięknej ojczyzny-polszczyzny.
Jedni wiosną słuchają słowików,
Innym - panny majowa przynęta,
Dla mnie - dźwięczą słowicze dziewczęta
W młodych pąkach liściastych słowników:
Wieczna młodość w kwitnącej starzyźnie,
Z wiosny w wiosnę i młodsza i świeższa!
Oto dom mój: cztery ściany wiersza
W mojej pięknej ojczyźnie-polszczyźnie.

Zjedźmy tedy w dzieciństwo tej mowy,
Jako górnik zjeżdża w szyb węglowy
I latarką rozświetla cmentarze
Leśnych dziejów i drzewnych wydarzeń.
Oto leży hercyńskie cesarstwo,
A niepołomickie na nim warstwą,
Na niepołomickim - białowieska,
Starodrzewna monarchia litewska;
Oto moje inowłodzkie lasy,
Gdy w nich jeszcze Centaur miał popasy,
A nad nimi mateczna, pogańska
Atlantyda jodłowo-słowiańska;
Oto miazga rozgromionej kiei:
Herculanum dębowe, Pompei,
Nieprzebyte uroczyska ciemne,
Tajne jary i puszcze podziemne,
Jarogniewem niebiosów spalone,
Siekierami błyskawic zwalone,
W tysiącwiecznym ubite moździerzu
W węgiel, który z ogniem w przymierzu,
W skamieniały grobowiec przepastny,
Tchnący chłodem zamogilnej astmy,
W diamentowy lodowiec milczenie.

Zjedźmy w głąb i obudźmy kamienie,
Wyczarujmy zielenie. Bo górnik,
Spraw umarłych wskrzesiciel, powtórnik,
Mogił świadom i głosów przedwiecza,
Wie, że leśna rzecz jest jak człowiecza,
Że w jednakich głębokościach giną,
Ponikami płyną, aż wypłyną
I wyjawią prawdę człowiekowi
Źródłosłowin blaskiem i śródsłowin;
I zaszumi rozruszony węgiel
Lasem, polem, miodoborem, łęgiem,
I wyszumi z siebie słońca snopy, 
Mchy piętrowe, brodate potopy,
I płaz wszelki posłuch rozkazu,
I wyślizną się jaszczury z głazu,
Wiatr się wyrwie i ptaki wyskrzydli,
Jeż z jałowcem się równie naigli,
Aż zwierz grubszy wyruszy: korzenie,
Pnie, konary opuszczą więzienie
I otrząsną się po długim znoju, 
Zielem strzelą - i do słowopoju.
Wtedy źródło wzejdzie od korzeni
W trzon pijących gałęzie-jeleni,
I samica przebudzona, Mowa,
Po swych pierwszych płodownikach wdowa,
Na zielone wyjdzie rykowisko!
I zakapie ze słowiska wyskok,
I pociągnie od końców korzeni
Krew-zielica, miód żywiczny ziemi,
I - brzask w lesie, zaiskrzy się wszystko:
Grekowisko, żmudzisko, sanskrzysko,
Po ziemi pójdą echa bliźnie
W mojej pięknej ojczyźnie-polszczyźnie.

Zaziołali na głos bracia braci,
Wszystko krewni i powinowaci,
I zaczęli się wabić, tokować, 
Imionami-echami mianować,
Choć z oddali, to po dziadach z bliska,
Zieleniacy bujnego słowiska,
Z prajednego szczepu, z pra-praiska.
Do nurtowań, gruntowań się wzięli:
Kto się pierwszy w cel zielisty wzieli,
Wydrze ślad najdrzewiejszego ZIELA,
Kto z ziołoci stawów i strumieni
Zielorostek pierwszy wyzieleni,
Kto z zielistków, ziółek i przyziółków
ZIELA zerwie w podsłownym zaułku
I w zieliszczu, w szumnej zielbie świata,
Antenata znajdzie, Zielonata.


Przyłączyły się do nich jaszczurki, 
Że tej samej są zieleszczyzny córki,
Że też zielskie -  i że przecież one,
Jak te inne zielki, są zielone!
Lecz zielacy trawowici, iści,
Zaszumieli - i większością liści
Wiec uchwalił, że im praw nie przyzna,
"Precz" szeleszcząc i "Ziel i zielszczyzna!"
Zapłakały jaszczurki skulone,
Powtarzając: przecież my zielone...
Zapłakały jak płaczki na tryźnie,
W swojej pięknej ojczyźnie-zielszczyźnie. 
Przeszukali milion zieloności, 
Nie znaleźli ziela Zieloności,
Bo on, kłączek zieleniście mokry,
Trwał nie w trawie i nie mchem się pokrył,
I nie w liściach, nie w lesie, nie w grządce,
Lecz w zielątce - w zielonawej łątce,
Co w tym wierszu od początku fruwa,
Śród słów krąży, łączy je, rozsnuwa, 
Siada na nich, na wylot przeziela,
Dźwięki spaja, przeszczepia, rozdziela
I odleci - i znowu przyfruwa.


Tak nad pracą ziołowieda czuwa
Nakrapiana słońcem łątka trawna...
Nie od dzisiaj. Z pradawien pradawna:
Gdy się jeszcze zioło nie zieliło
Ani zieła na ziemli nie było,
Ani zołte ze żełtem przemiennie
Wspólnym gełtas nie pluskało w Niemnie
(A i dziś - wyjdź za Wilno, na pole,
Na tym polu nie trawa, lecz żole,
Nie zieleni się, żelti murawa,
A żolynas: zlotawa otawa),
Jeszcze w Renie nie bulgnęło gulthem
I nie było ni złotem, ni żółtem,
Ani w skarbcach łotewskich zeltesem
(Znaczy: złotem - a słychać go zielcem!), 
Jeszcze krętej wikliny zawijas
Nie rozprężył się Prusom w żalias,
Jeszcze Żmudzin, zanim słowo znalazł,
Rdzy wiewiórczej nie nazywał żalas,
Jeszcze zołki-bylice, przed załkiem,
Słowiańszczyźnie żółciły się złatem,
Jeszcze ZEL kroplą "i" się nie zrosił,
Jeszcze żółcień o złocistość po prosił,
Jeszcze żołna (zielony dzieciąłek
Chloropicus, pożółtek, od-ziołek)
Żlutą żluną nad Wełtawą była,
Jeszcze Chloe się nie zieleniła
Ani trawy zielonawy porost
Nie podszepnął Greczynowi: chloros - 
A już łątki-polotki złocone
Ze słowami grywały w zielone,
I przez myśli domyślne, przedśpiewne,
Już ziołoród przeświecał niepewnie.


Tak to było i tak się ziściło,
Taką pieśnią się dozieleniło.
I zielono, zielono w ojczyźnie,
W mojej pięknej ojczyźnie-polszczyźnie!


 

środa, 8 czerwca 2011

Konstanty Ildefons Gałczyński - Rok polski. [fragment] Czerwiec, czyli Junius

Paweł Althamer, Jacek Adamas, Dwaj ludzie z szafą, Sopot 2008


Zwykle po majowej przerwie
następuje miesiąc Czerwiec,

miesiąc miły dla Polaka,
bo słońce wchodzi w znak Raka;

bo w Czerwcu Polak wesoły
i upały ma, i pszczoły,

pszczoły jak muzyka płyną,
upał rozmarza jak wino.

Witaj mi, lenistwo lata!
Człowiek ze słońcem się brata

i z ptaszkami, i z dąbrową,
i z obłokami nad głową;

gdzie spojrzy, sukces i gratka,
wszystko mu idzie jak z płatka,

prześciga Lisa-Przecherę,
czuje się drugim Hitlerem.

W Czerwcu wszystko z Europy
zaczyna swoje urlopy;

Polak, choćby miał najmarniej,
podróżuje do Jastarni,

a jeśli bardziej bogaty,
pędzi autem do Juraty.

W Juracie same rozkosze:
brydż, szampana pełne kosze,

kwiaty, filmowe gwiazdeczki
i wyborne piwo z beczki;

hotele o nazwach hucznych
zapraszają Cię do uczty ...

Siadasz, zamawiasz pół czarnej,
a kelner zły, że nie sarnę;

jednak niosą: jeden cukier,
drugi łyżkę z wielkim hukiem,

trzeci kawę, czwarty wodę,
piąty tacę, szósty spodek...

- Pół czarnej!!! - wołasz z przejęciem.
-Tak! tak! tak! - I zwą cię księciem.

Kiedy przyjdzie do rachunku,
we łbie masz szum jak od trunku:

Za pół czarnej, chłopcze złoty,
płacisz ... osiemnaście złotych -

i smutny idziesz na molo,
by odetchnąć morską solą,

by patrzeć w fale szumiące,
co płyną jak twe pieniądze.

1938

środa, 1 czerwca 2011

Julian Tuwim - Idzie Grześ


Idzie Grześ
Przez wieś,
Worek piasku niesie,
A przez dziurkę
Piasek ciurkiem
Sypie się za Grzesiem.
"Piasku mniej -
Nosić lżej!"
Cieszy się głuptasek.
Do dom wrócił,
Worek zrzucił,
Ale gdzie ten piasek?
Wraca Grześ
Przez wieś,
Zbiera piasku ziarnka.
Pomaluśku,
Powoluśku,
Zebrała się miarka.
Idzie Grześ
Przez wieś,
Worek piasku niesie,
A przez dziurkę
Piasek ciurkiem
Sypie się za Grzesiem...
itd.
HA-GA, Idzie Grześ, z książki Julian Tuwim, Cuda i dziwy, wyd. Nasza Księgarnia

Julian Tuwim - Dżońcio

Mój piesek Dżońcio – oto go macie –
To mój największy w świecie przyjaciel.

Codziennie w kącie kanapy siadam
I z moim Dżońciem gadam i gadam.

Gadam i gadam, a Dżońcio milczy,
Lecz mnie rozumie piesek najmilszy.

Dziś mówię: „Dżońciu! Pomówmy o tem,
Żebyś od jutra był naszym kotem

Będziesz pił mleko i łapał myszy...”
Dżońcio udaje, że mnie nie słyszy.

„Albo zrobimy z ciebie niedźwiedzia
I będziesz w klatce żelaznej siedział!

Nie będzie szynki, schabu tłustego...”
Dżońcio udaje głuchoniemego.

„Albo zostaniesz... koniem, powiedzmy...
Chcesz owsa?...” (Dżońcio jest nieobecny).

Jeśli nic nie chcesz, to wiesz, co zrobię?
Sklep z kiełbaskami otworzę sobie.

(Dżońcio już uszy nastawił sztorcem,
Słucha)... a z ciebie zrobię dozorcę,

Żeby nie skradli kiełbas złodzieje!”
Dżońcio się łasi, Dżońcio się śmieje! 

czy ktoś mi sprawi Dżońcię, na Dzień Dziecka? Proszę!!!

Julian Tuwim - O panu Tralalińskim

O panu Tralalińskim, il. Katarzyna Bogucka, wyd. WYtwórnia, polecam!!


W Śpiewowicach, pięknym mieście,
Na ulicy Wesolińskiej
Mieszka sobie słynny śpiewak,
Pan Tralisław Tralaliński


Jego żona - Tralalona,
Jego córka - Tralalurka,
Jego synek - Tralalinek,
Jego piesek - Tralalesek.
Na a kotek? Jest i kotek,
Kotek zwie się Tralalotek,
Oprócz tego jest papużka,
Bardzo śmieszna Tralalużka.

Co dzień rano, po śniadaniu,
Zbiera się to zacne grono,
By powtórzyć na cześć mistrza
Jego piosnkę ulubioną.

Gdy podniesie pan Tralisław
Swą pałeczkę - tralaleczkę,
Wszyscy milkną, a po chwili
Śpiewa cały chór pioseneczkę:

"Trala trala tralalala
Tralalala trala trala!"
Tak to pana Tralisława
Jego świetny chór wychwala.

Wyśpiewują, tralalują,
A sam mistrz batutę ujął
I sam w śpiewie się rozpala:
"Trala trala tralalala!"

I już z kuchni i z garażu
Słychać pieśń o gospodarzu,
Już śpiewają domownicy
I przechodnie na ulicy:
Jego szofer- Tralalofer
I kucharka - Tralalarka,
Pokojówka - Tralalówka
I gazeciarz - Tralaleciarz,
I sklepikarz - Tralalikarz,
I policjant - Tralalicjant,
I adwokat - Tralalokat,
I pan doktor - Tralaloktor,
Nawet mała myszka,
Szara Tralaliszka,
Choć się boi kotka,
Kotka Tralalotka,
Siadła sobie w kątku,
W ciemnym tralalątku
I też piszczy cichuteńko:
"Trala - trala - tralaleńko..."