![]() |
Pierre Auguste Renoir, Claude Monet czytający gazetę, 1872, 46 × 60 cm |
Nikt mi chyba nie powie wręcz, żem świętokradca,
Ledwo zakryć zdążyli braki swych tualet,
cóż począć,
„Porucznika Macieja, co gdym była senną,
ani chybi, że to ona,
Czyli te, które mi się podobają. Wiersze, których przyjemnością lektury chcę podzielić się z innymi, co niniejszym robię. A.
![]() |
Pierre Auguste Renoir, Claude Monet czytający gazetę, 1872, 46 × 60 cm |
![]() | |
Edward Dwurnik, Wariatka Tańczy, 1978 |
![]() |
Stanisław Osostowicz, Cyrk, 1934, [w zbiorach MNW] |
Louis Marocussis, Portret Apollinaire'a, akwaforta, słucha igła, 1919 r. |
Andre Derain, akt (albo jakaś potencjalna Rozamunda), akwaforta, miękki werniks |
![]() |
Mieczysław Szczuka, Ziemia na lewo, opracowanie graficzne wspólnego tomu A. Sterna i B. Jasieńskiego, 1924 r. |
![]() |
Mieczysław Szczuka, okładka tomiku Majkowskiego |
O Łabędziu i Ledzie pewien dema-gogo
Napisał rzecz w „Winnicy” – zakończył ją srogo:
Oto z ptaka o kształtach Wenus Kallipygos
Bigos rozkazał zrobić tam kucharce, czy gos-
Podyni, która potem – o najsroższa z meger!
Zjeść go dała mężowi, ubranemu w „Jaeger”.
Tak to kala poeta serc czysty sentyment,
Z łabędzie czyniąc ludzkich żołądków aliment!...
Każdy rym w tej historii połyska jak klejnot,
Nie braknie romantycznych i lirycznych w niej not,
Lecz koniec, tudzież morał tych dowcipnych skier set
Nieco mija się z prawdą – ja znam inny werset.
* * *
Z bijącym trwożnie sercem, w którym dźwięczał eter,
Wdział łabędź z piór jedwabnych śnieżnobiały sweter,
Po czym udał się dumny, że tak piękny ma dress,
W niedzielę po południu pod wskazany adres.
Zastał Ledę przybraną w cudny zwiewny negliż.
- Nie oddasz go słowami, choć się w słowach bielisz!
(Nie bluźnię ci, poezjo, ni ci nie ubliżam,
Lecz wara twoim rymom od kobiecych pyjam!
Przed cudem, który umie oddać każdy żurnal,
Ty stajesz zlękła, niema – niczym dworski furnal!
O Muzo, ty wiesz, co to jest damska pyjama,
Ale nie jako Muza – jeno jako dama…)
Zadrżały słodkie uda krągłobiodrej Wenus,
Gdy ujrzała kochanka egzotyczny genus.
On zasię upadł do stóp najpiękniejszej z niewiast,
Przeczuwając w kraj tęsknot najpiękniejszy w śnie wjazd –
Rzekł cicho, melodyjnym językiem łabędzim:
„O Ledo – jakżeż cudne dziś godziny spędzim!
Nic mi już męka cierpień, łzy i tysiąc klęsk nic –
Teraz jestem przy tobie - - - umierałem z tęsknic –
Teraz wiem – być przy tobie i pić twoją rozkosz
I być łabędziem – Ledo! – nie cudnie-ż, nie bosko-ż?”
„Czy zdołasz mi rozewrzeć wszystkich szałów raje?”
Zapytała go Leda – „Szyję na to daję!...”
W miękkim łożu łabędzia cudna, giętka szyja
Opieszcza ciało Ledy, opręża, owija,
Niezmęczona, jedwabna, najsłodsza i mocna,
Aże stało się - łabędź stracił głowę do cna!
Leda drżąca, wstrząsana cudownymi spazmy
Po najskrytszych komórek najtajniejsze plazmy,
Szepnęła wreszcie cicho: „Cudownie to czynisz
Śnieżnopióry łabędziu – teraz czas na finisz…”
On zmartwiał - znieruchomiał – i stał się jak upiór,
I zdrętwiał po obsadki srebnośnieżnych stu piór.
„Ledo – jęknął – co myślisz?” Odrzekła mu Leda,
Co myślała. (To tutaj powiedzieć się nie da…)
„O nieba! – jęczał łabędź – ja, który cię kocham?!
Każdy chłop to potrafi, każdy zdziała to cham!
Czyli jestem łabędziem, czy zwykłym kogutem?
(Tutaj Leda spojrzeniem zmierzyła go kutem)
Łabędziu, który skalasz łabędzią kulturę,
Nie Ledę – lecz po wieki do łona tul kurę!”
„Kultura? – rzekła Leda – młody przyjacielu,
Tak - bardzo dobrze – może być – środkiem do celu –
Mniejsza o to – jak nazwiesz ten czy inny wyczyn –
Nie imam twych skrupułów, ani – może – przyczyn? –
Trudno” - - - i znowu zwiewny narzuciła strój,
Nucąc z cicha: „O żegnaj łabędziu mój…”
Zrozumiał ptak o kształtach Wenus Kallipygas
Pieśń, którą raz nad stawem zaśpiewał mu Dygas.
Pobladł. Wyszedł Na schodach, skulony w opończy,
Spotkał małżonka Ledy. Pomyślał - „ten skończy…”
I nie bacząc w ulicach na wdzięki panienek,
Wrócił z gorzkim uśmiechem w duszy do Łazienek.
Tam cierpiał przez noc całą okrutnie i łzawie,
Aż nad ranem utopił się w rodzonym stawie,
Odśpiewawszy ostatnią z swych łabędzich kantyk.
I tak zginął ostatni miłosny romantyk…
* * *
Owóż tak, nie inaczej skończył się ten kawał.
A sens? – Jest dużo prostszy, niżby się wydawał.
Każdy przyzna, że wina owej całej biedy
Jest zarówno po stronie łabędzia, jak Ledy.
Więc dorgi czytelniczki, wyjdźmy teraz na łów –
W obronie moralności znajdziem pięć morałów.
Więc najpierw m o r a ł p i e r w s z y: Bywa tak u wielu,
Że wszystko bez wyboru jest ś r o d k i e m d o c e l u…
M o r a ł d r u g i: Czasami tak się coś z czymś spotka –
Każdy środek do celu – jest c e l e m d o ś r o d k a.
M o r a ł t r z e c i (wart, by go ktoś w marmurze odkuł):
W miłości złota droga jest zawsze w pośrodku.
M o r a ł c z w a r t y: Łabędziu, choć sto lat pożyjesz,
Nie uda ci się – s z y j ą m u r u n i e p r z e b i j e s z!
M o r a ł p i ą t y – ostatni – przyzna Ledzie prefekt,
Bo nie chodzi o defekt, jedynie o efekt:
Jakkolwiek zawikłają się trójkątów matnie,
Mąż zawsze, s i ł ą r z e c z y, m a s ł o w o o s t a t n i e.
* * *
A cel bajki: Z powodu powszechnej żałoby
Chciałem rzec, że nieprawdą jest tylko, jakoby….
__ __ __ __ __ __ __ __ __ __ __ __ __ __ __ __
Bajka współczesna
W historycznych Łazienkach, wypasiony bułką,
Biały łabądź po stawie pływał sobie w kółko.
Nie zadawał się z braćmi i unikał siostrzyc,
Bo mawiał, że mu skrzydła chcą koniecznie ostrzyc.
Są tacy, co to nie śpi, nie wypije, nie zje,
Tylko chodzi po nocy i pisze poezje.
Łabądź, chociaż nie pisał i nie władał wierszem,
Był jednakże poetą w znaczeniu najszerszem.
I kołysząc się z miną natchnionego barda,
Marzył o białej Ledzie, co biódr swych żar da.
Tęsknił, czekał jej, szukał w każdej czułej parce.
I tak mijały sierpnie, jesienie i marce.
Raz, gdy przeklinał los swój, próżnych cierpień sprawcę,
Ujrzał ją niespodzianie, na sąsiedniej ławce.
Choć strojna była w suknię, nie antycznie naga,
Łabądź odgadł od razu, że ten strój to blaga.
I nie bojąc się stróżów i ich ciężkich łopat,
Pobiegł do niej w zachwycie i do stóp jej opadł.
I rzekł: „O Ledo, nie wiesz, ile lat już więdnę,
W pożądaniu twych pieszczot, co mi są niezbędne.
Przed ikoną twych oczu, gdzie trzepoce rzęs knot,
Przychodzę ci się w ciszy wyspowiadać z tęsknot.
Pójdź i pożar niesyty mej miłości zagaś,
Pokaż, żeś stokroć bielsza niźli ja, gdy naga-ś.
Szat tych blichtru się pozbądź, jak najczystsza łza bądź…”
Tak mówił do swej Ledy zakochany łabądź.
Zaś Leda, gdy swój afekt wyspowiadał przed nią,
Zaskoczona tą sceną, trochę niepowszednią,
Odrzekła: „Zanim ogród ten zamykać zaczną,
Zważę pańską ofertę wcale niedwuznaczną.
Lecz pozwól, że zamiast stawiać ci pytania kręte,
Spytam: masz pan mieszkanie, dochody lub rentę?
Czy też w wirze miłości, co przemija wkrótce,
Proponujesz mi lokal w tej łabędziej budce?
Gdybyś był paradyzem, albo strusiem zgoła,
Mogłabym na kapelusz wziąć cię, lub na boa,
Ale bądź tutaj mądra i coś z tego nabądź,
Kiedy twoim kochankiem jest zwyczajny łabądź.
Cóż więc waćpan posiadasz, że potrącę w sedno,
By stworzyć życie damie, która jest wybredną,
Bowiem dopiero wówczas miłość w blaski skrzy je?”
Mówiono – bąknął łabądź – że mam piękną szyję…
„Szyję?... Tak… Oczywiście… Omal żem nie zgadła,
Ale czyż szyja może być podstawą stadła?
Znam wprawdzie baśń o damie (bajał jakiś wieszcz ot),
Co nad wszystkie przeniosła rozkosz pańskich pieszczot,
Że w miłości zaś nęci mnie przeważnie finisz,
Bardzo jestem ciekawa, jak to waćpan czynisz.
Zamiast przeto w Łazienkach wikt mieć mniej niż cienki,
Przyjdź pan dzisiaj wieczorem do mojej łazienki.
Mąż w drodze, sługi nie ma, ani ziębi dom ją,
Więc nikt nawet nie zgorszy się naszą sodomią.
Tam mi możesz dowody dać rzeczowe, zaliż
Takiś silny w miłości, jak się tutaj chwalisz”.
To rzekłszy, krokiem płynnym, co się oddać nie da,
Rzuciwszy mu swój adres, wyszła z parku Leda.
Zaś łabądź przygnębiony tym nieszczęściem świeżem
Długo brodził po parku z najeżonym pierzem,
A kiedy mu koledzy doradzali: Spać idź!
Rzekł sobie: „Raz znalazłszy, czyż mam znów ją stracić?!”
I w pogoni za ziemi najpiękniejszą z cór tą
Wyśliznął się o zmroku jakąś boczną furtą.
Lecz, że nigdy za parkan nie wychodził dalej,
Szybko zbłądził wśród ulic, zaułków i alej,
I miast mieszkania Ledy, z chodów, gdzie aż cuchnie,
Odwiedził jakąś obcą urzędniczą kuchnię.
Tam hałastra bachorów, widząc taki kąsek,
Ukręciła mu szyję, jak najprostszej z gąsek,
I z łabędzia o kształtach Wenus Kallypigos
Przez tydzień jedli rosół, potrawkę i bigos.
Na tym koniec. By zamknąć bieg tych zdarzeń mglistych,
Na zakończenie dodam jeszcze jeden dystych.
Jest pewien stary pewnik, czas by się już przyjął:
Jeśli chcesz posiąść damę – nie czyń tego szyją.
Pani Sztuce
Na klawiszach usiadły pokrzywione bemole,
Przeraźliwie się nudzą i ziewają Uaaaa...
Rozebrana Gioconda stoi w majtkach na stole
I napiera się głośno cacao-choix.
Za oknami prześwieca żółtych alej jasność,
Jak wędrowne pochody biczujących się sekt,
Tylko białe posągi, strojne w swoją kamienność,
Stoją zawsze "na miejscu", niewzruszone correct.
Pani dzisiaj, doprawdy, jest klasycznie... niedbała...
Pani, która tak zimno gra sercami w cerceau,
Taka sztywna i dumna... tak cudownie umiała
Nawet puścić się z szykiem po 3 szkłach curacao.
I przedziwne, jak Pani nie przestaje być w tonie,
Będąc zresztą obecnie najzupełniej moderne. --
Co środy i piątki w Pani białym salonie
Swoje wiersze czytają Iwaszkiewicz i Stern.
A ja - wróg zasadniczy urzędowych kuluar,
Gdzie się myśli, i kocha, i rozprawia, i je,
Mam otwarty wieczorem popielaty buduar
Platonicznie podziwiać Pani déshabillé...
Ale teraz, jednakże, niech się Pani oszali --
Nawet lokaj drewniany już ośmiela się smiać...
Dziś będziemy po parku na wyscigi biegali
I na ławki padali, zdyszani na śmierć.
A wpatrując się w gwiazdy całujace się z nami,
W pewnym dzikim momencie po dziesiątym Clicôt,
Zobaczymy raptownie świat do góry nogami,
Jak na filmie odwrotnym firmy Pathé & Co.
I zatańczą nonsensy po ulicach, jak ongi,
Jednej nocy pijanej pd szampana i warg,
Kiedy w krzakach widziałem RZYGAJĄCE POSĄGI
Przez dwunastu lokajów niesiony przez park.