Pokazywanie postów oznaczonych etykietą awangarda. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą awangarda. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 20 kwietnia 2014

Bruno Jasieński - O kiepskim czytelniku historia

Pierre Auguste Renoir, Claude Monet czytający gazetę, 1872, 46 × 60 cm


Nikt mi chyba nie powie wręcz, żem świętokradca,
ani mnie nie oczernią ludzie źli i czarni,
jeśli powiem, że każdy przyzwoity radca,
zamiast kupić gazetę – czyta ją w kawiarni,
Wszystkim tym radcom ode mnie, ich wnuka,
z bajki – nauka.

Żył niedawno we Lwowie pewien starszy hofrat,
który siadywał w „Romie” w cieniu twardych sof rad
i krytykując rządy albo ganiąc strejki,
jak prystało na radcę, mowcę i ciekawcę,
chcąc przeczytać gazetkę,
czekał swej kolejki
przy czarnej kawce.
A choć często się skarżył, że mu krzyże słabną
i z domu nie wychodził nigdy w słotną aurę,
posiadał młodą żonę,
piękną i powabną
panią Laurę,
która (że był zazdrosny i próbował strzec ją)
zdradzała go niekiedy z taktem i dyskrecją –
(fakt zarazem – jeśli chodzi o mężatki –
częsty i rzadki).
Mąż zaś za to co lata, choć był z kasą nagus,
wysyłał ją do Krynic, Karlsbadów i Raguz.
Raz właśnie, gdy jej w drodze zdarzył się ten kłopot,
wracała z Zopot.
Że zaś mąż jako radca przy kolei siedział,
zajmowała cały przedział.
Że jednak miała serce miękkie, jak prababki,
nie mogła w nim odmówić kawałka kanapki,
gdy ją o to poprosił piękny ułan,
wielki donżuan,
kondotier,
co chętnie lubił spijać sok z cudzych kopotier.
Ułan, chcąc złamać lody i położyć kres ans,
ku wdziękom pani Laury zrobił rekonesans,
na dobitek zaś złego niedyskretny gaz
wziął i zgasł...
Dość, że nim zdołali się spostrzec w sytuacji,
pociąg był już we Lwowie i stawał na stacji.
Ledwo zakryć zdążyli braki swych tualet,
bo wierny mąż (co łatwo było z oznak orzec)
po swoją damę,
jak walet,
przyszedł na dworzec.
I nie troszcząc się wcale o swych pojęć ciasność,
zabrał do domu swą własność
tak szybko,
że gdy zaszedł niespodziany kres ów
nocy, co mogła skończyć się znacznie bogaciej,
a okazała się chwilką,
spostrzegli, że nie znają nawet swych adresów
i wiedzą tylko,
że jej na imię Laura, a zaś jemu Maciej.
Mija dzień. Pani blednie, bo ułan-wirtuoz
zranił serce jej strzałą, jak żądłami stu os,
i po nocach ją trapią i nie dają spać jej
wspomnienia chwil rozkosznych i uroczy Maciej.
„Gdyby chociaż raz jeden móc go ujrzeć z bliska...”
jak w tym kończącym się śpiewie – –
cóż począć,
gdy nawet nie wie
nazwiska.
Wreszcie, gdy zda się, wszystkie już zawiodły mosty,
wpadł jej sposób bardzo prosty:
Nie rozmyślając wiele obyczajem dam,
pobiegła tam,
gdzie redakcja przyjmuje wpłaty prenumerat,
taki podając inserat:
„Porucznika Macieja, co gdym była senną,
zabrał mi rzecz bardzo cenną
na linii Zopoty – Lwów,
dziś znów,
jeśli pogodna nie zmieni się aura,
koło 5-tej u Welza oczekuje Laura”.
Ułan co dzień w południe, gdy na obiad biegł,
kupował „Wiek”,
że zaś rzekł sobie:
„kiedyś wszak to głupstwo palnę”,
czytywał „Matrymonialne”.
Idzie, czyta, podwyższył aż o cały ton się,
gdy wzrok mu się zatrzymał na dziwnym anonsie,
aż stanął i ręce zatarł,
bo był takich historii ogromny amator.
I dokładnie o 5-tej z pewną miną strzelca,
co idzie na tych łowach zbierać nowe laury,
popędził do pani Laury
do Welza.
O tym, jak ten niedługi czas spędzili razem,
opowiem za innym razem,
nie chcąc, czytelniku, to ci
rozbudzać twych grzesznych chuci,
zwłaszcza, że cię w tym względzie już nie uświadomię.

Tymczasem w „Romie”,
ani wiedząc, gdzie szukać ma swych rogów sprawcę,
wypaliwszy przy szachach papierosów setkę,
pan radca czekał wciąż na swą gazetkę
przy czarnej kawce.
Że radców było wielu, kawa ciekła strugą –
czekał godzinkę i drugą,
wreszcie mu jakiś miłosierny człek
podaje „Wiek”.
Już rozsiadł się wygodnie, już swój cwikier kładł,
gdy wtem podskoczył rad nierad,
gdy nagle wzrok jego padł
na ów inserat:
Tam do licha! – poruszył mózgiem ichtiozaura –
– Z Zopot do Lwowa... i Laura...
ani chybi, że to ona,
moja żona!
Nie zapłaciwszy kawy, chociaż dług – res sacra,
skacze natychmiast do fiakra
i pędzi do świątyni Różowego Cielca,
do Welza.
Lecz choć pędził i chcociaż cztery koła wóz ma,
że za długo w kawiarni czekał na swój dziennik,
gdy wpadł na miejsce, męczennik,
była już ósma
i dawno grzeszna para, zjadłszy jedno ciastko,
wyfrunęła gdzie indziej usłać sobie gniazdko.
Radca – do domu po trzy stopnie naraz –
nowy ambaras.
Żony nie ma.
Przyparta do ściany służąca
powiada drżąca,
mimo woli poszlaki potwierdzając ton tej:
„Wyszła o 5-tej”.
Radca nie biegał, nie gryzł, nie wściekał,
zaciął zęby,
siadł
i czekał.
O 9-tej wraca żona
rozmarzona.
Na to, co było dalej niech biały Amorek
zapuści parę swych różowych storek,
bo choć wielbię w małżeństwie wzniosłość jego misji,
niczego tak nie znoszę, jak małżeńskich scysji...
Dość, że jak każdy z łatwością odgadnie
i jak od wieków było już i będzie,
małżonka przekonała męża, że był w błędzie
tudzież, że z jego strony to bardzo nieładnie.
Aż ją biedak przepraszał za grzech swych przywidzeń
przez cały tydzień.

* * *

Morał z tej bajki na wierzch wypływa jak olej,
umieściłbym go w knajpach tam, gdzie wisi cennik:
miast w kawiarni za kawką czekać na swą kolej.
nie żałuj paru groszy i kup sobie dziennik.


poniedziałek, 20 czerwca 2011

Anatol Stern - Sobota

Edward Dwurnik, Wariatka Tańczy, 1978

teraz zdepczcie psi lęk
rozszarpcie zamiatający ziemię
uśmiechu żebraczego ogon
przed automatem
o twarzy jak bułka
nasmarowana grubo rumieńcem
już nie potrzebujecie zaciskać szczęk
już zmarszczki i bruzdy sękate
zgrają wiernych lokatorów
twarzy waszej suterenę znów zamieszkać mogą
a oto zielony szyld i słodki smród
to nie pisuar
to dom życia
spieszcie
on odjedzie on odjedzie za chwilę
na kółkach
w świat
to strumień co
zaświeci
i zniknie na zakręcie wieńcem
oto banknotów kolorowe latawce
zaciśnięte w przetartej skórze garści
kto zechce
niech się zmarszczy
już nie stoicie tam
to dom to dom życia
to koperta z naklejoną krzywo marką szyldu
ona odejdzie za chwilę w świat
ona odejdzie za chwilę w świat
oto dom
wejdźcie tam
wejdźcie tylko tam
wejdźcie prędzej tam
butelki jak obnażone śmiejące się damy
straszni rzeźbiarze!
dość odwijać z mokrych od potu szmat
ze zmiętych składek ciał spuchniętych żon
okaleczonych noworodków glinę!!
te są szerokobiodre i o łabędzich szyjach
spragnionych pocałunków
ich usta sączą pożar
ich piersi cieką winem
i patrzcie
kieliszków tłuste trzepoczące amorki
unoszą się nad wami
zbliżcie się do skrzącymi ciałami zasłanego łoża lady
fabrykant miłośnie nad wami czuwa
pójdźcież

-- -- jakiż gniew
wygubi
pobije to wysokie zboże męki
jakich buntów gradem!!

na fletach komminów
wygięty
jak maestro
w rozwiewającym się surducie
gra dym

środa, 25 maja 2011

Anatol Stern - Zabawa ludowa

arlekin, karehaz, pietruszka i pulcinello
z hanswurstem i stańczykiem mąkę śmiechu mielą

toć to karuzela! w niezmiennym porządku
skaczą tu osoby różnego stanu i obrządku

tysiąc bóstw wyprawia tutaj skoczne harce
za buddą na słoniu - na świni mknie pyzaty marcel

i on kiedyś będzie bogiem groźniejszym od jehowy
będzie łamał ludzi jak atleta podkowy

spójrz jak pokruszone zęby wyszczerza żółty kołnierz
tam gdzie tumult największy czyni siłomierz!

wypinają na nim tłuste brzuchy z majestatem
trzy osoby czerwone na pysku pękate

pierwszy to łotr żorż - ten ma twarz kaprala
na którego policzkach niedziela blaski rozpala

drugi o szczękach buldoga to mussolini -
rzeźnik spacerujący łapą po mandolinie

trzeciego - dalibóg! tej góry tłuszczu nie poznacie:
to ten co w waszych sercach śpi słodko jak w wacie

ach któż to uniósłszy młot w górę jak żelazny sztandar
uderzył weń aż krwią się zalał stojący obok żandarm!!

i już spadł śnieg papierków którzy zwą: confetti
pierwsze fajerwerki - może gwiazdy - i bójka na wety

oto orgia ostrzejsza od paryskich nad ranem
gdy nagie kobiety w pończochach oranż rzygają szampanem

rzymskie świece strzelają w niebo jak poetów baśnie
przed tym tłumem który stężał w bolesnym grymasie

w tej pstrokatej chuście barw świateł i dzwięków
o jakże się czepiam wszystkiego i błądzę po cimeku

ja nie wiem nie wiem co ich taką napełnia ochotą!
czy ta strzelnica gdzie ich uczą robić z siebie rzeszoto?

pianola ciągle jednakowo chrypi i zawodzi
zardzewiała muzyka nabrzmiałych łzami godzin

niechaj palce zgrabiałe i czerwone od prania
pogrążą się w muzyce jak w zbolałej ranie

a chudziak w maciejówce i ta w bluzce z kretonu
tańczą wciąż pijani winem tych groszowych tonów

ona ona wczoraj pogrzebała w kloace noworodka
a ty brachu nie lękasz się że tu szpika spotkasz?

karuzela łez huśtawka nostalgii rozpaczy bez granic
taniec głodu którego deszcz karmelków nie nasyci  - zrani

Stanisław Osostowicz, Cyrk, 1934, [w zbiorach MNW]

wtorek, 10 maja 2011

Guillaume Apolinaire - Rozamunda

Louis Marocussis, Portret Apollinaire'a, akwaforta, słucha igła, 1919 r.


                                                              A Andre Derain
 Jak długo przy stopniach pod starem
Domostwem gdzie znikła w bramie
Ta za którą szedłem przez całe
Dwie godziny po Amsterdamie
Pocałunki dłonią rzucałem

Świeciły pustkami kanały
Z wybrzeży nikt również nie widział
Jak pocałunki oblegały
Tę co mi była panią życia
Przez dwie godziny w dzień wspaniały

I pod imieniem Rozamundy 
Tym łatwiej spojrzeć mi będzie
Jej usta rozkwitłe w Holandii
Odszedłem by szukać cię wszędzie 

tłum. Adam Ważyk [ z tomiku Alkohole]

Andre Derain, akt (albo jakaś potencjalna Rozamunda), akwaforta, miękki werniks

czwartek, 30 grudnia 2010

Aleksander Wat - [Ja mam niebieski krok]

Ryszard Grzyb, Szanowny panie, ten pomidor jest miękki, 1989


JA MAM NIEBIESKI KROK
ON ROK WYPUSZCZA Z RĄK
I mówi: "Tak
Jam jest ptak
Któremu niebios brak"
A ja skanduję: tyk, tyk, tak
i myślę sobie skrycie:
Tyś jest niebieski i kulawy ptak
wiszący na suficie.

poniedziałek, 8 listopada 2010

Anatol Stern - Ziemia na lewo


Mieczysław Szczuka, Ziemia na lewo, opracowanie graficzne wspólnego tomu A. Sterna i B. Jasieńskiego, 1924 r.

ziemia - czarna kula z brauninga
wycelowana w niebieski brzuch
ziemia - charlie na skating ringu
który łoskotem się opił aż spuchł

ziemię w lewo płonącą nawą
pchnij w obrót wokół motorów słońc!!
dosyć dotąd toczyła się w prawo!
prawo dziś strzaskaj i z tronu strąć!

ziemia - matka rewolucjonistka
nadziana na ostre bagnety traw
ziemia - ogier z pianą u pyska -
finisz biegu dżokeju słów sław

nic to że mussolini z niesławą
w rajtarski apenin chowa się but!
lewo się dzisiaj toczy na prawo!
na wschód i zachód - na zachód i wschód!

czwartek, 28 października 2010

Włodzimierz Majakowski - Lewą marsz


Mieczysław Szczuka, okładka tomiku Majkowskiego



       
     (marynarzom)



Rozwijajcie się w marszu!
W gadaniach robimy pauzę.
Ciszej tam, mówcy!
Dzisiaj
ma głos
towarzysz Mauzer.

Dosyć już żyliśmy w glorii
praw, które dał Adam i Ewa:
Zajeździmy kobyłę historii! −

Lewa!
Lewa!
Lewa!

Błękitnobluzi,
rwijcie
za oceany!
Zali się pancernikom na redzie
stępiły dzioby ze stali?
Niech się brytyjski lew pręży,
niech ostrą koroną olśniewa −
Komuny nikt nie zwycięży!
Lewa!
Lewa!
Lewa!

Za górą klęsk błyszczą zorze,
słoneczny kraj czeka nowy.
Za głód, za moru morze,
niech zadudni nasz krok milionowy!
Choć najemna otacza nas banda,
choć nas potok stalowy zalewa,
nie zadusi Sowietów Ententa!
Lewa!
Lewa!
Lewa!

Zali wzrok orli zgaśnie?
Czyż ulegniemy w walce?!
Ciaśniej
ściśnijcie światu na gardle
proletariatu palce!
Naprzód pierś podaj nagą,
niech flaga na niebo zawiewa!
Kto tam znów rusza prawą?
Lewa!
Lewa!
Lewa!


1919 r. tłumaczył Antoni Słonimski

wtorek, 29 czerwca 2010

Bruno Jasieński - Łabędź i Leda. Sprostowanie

                                             Jerzy Hulewicz, Łabędź i Leda


O Łabędziu i Ledzie pewien dema-gogo
Napisał rzecz w „Winnicy” – zakończył ją srogo:

Oto z ptaka o kształtach Wenus Kallipygos
Bigos rozkazał zrobić tam kucharce, czy gos-

Podyni, która potem – o najsroższa z meger!
Zjeść go dała mężowi, ubranemu w „Jaeger”.

Tak to kala poeta serc czysty sentyment,
Z łabędzie czyniąc ludzkich żołądków aliment!...

Każdy rym w tej historii połyska jak klejnot,
Nie braknie romantycznych i lirycznych w niej not,

Lecz koniec, tudzież morał tych dowcipnych skier set
Nieco mija się z prawdą – ja znam inny werset.

* * *
Z bijącym trwożnie sercem, w którym dźwięczał eter,
Wdział łabędź z piór jedwabnych śnieżnobiały sweter,

Po czym udał się dumny, że tak piękny ma dress,
W niedzielę po południu pod wskazany adres.

Zastał Ledę przybraną w cudny zwiewny negliż.
- Nie oddasz go słowami, choć się w słowach bielisz!

(Nie bluźnię ci, poezjo, ni ci nie ubliżam,
Lecz wara twoim rymom od kobiecych pyjam!

Przed cudem, który umie oddać każdy żurnal, 
Ty stajesz zlękła, niema – niczym dworski furnal!

O Muzo, ty wiesz, co to jest damska pyjama,
Ale nie jako Muza – jeno jako dama…)

Zadrżały słodkie uda krągłobiodrej Wenus,
Gdy ujrzała kochanka egzotyczny genus.

On zasię upadł do stóp najpiękniejszej z niewiast,
Przeczuwając w kraj tęsknot najpiękniejszy w śnie wjazd – 

Rzekł cicho, melodyjnym językiem łabędzim:
„O Ledo – jakżeż cudne dziś godziny spędzim!

Nic mi już męka cierpień, łzy i tysiąc klęsk nic – 
Teraz jestem przy tobie - - - umierałem z tęsknic – 

Teraz wiem – być przy tobie i pić twoją rozkosz
I być łabędziem – Ledo! – nie cudnie-ż, nie bosko-ż?”

„Czy zdołasz mi rozewrzeć wszystkich szałów raje?”
Zapytała go Leda – „Szyję na to daję!...”

W miękkim łożu łabędzia cudna, giętka szyja
Opieszcza ciało Ledy, opręża, owija,

Niezmęczona, jedwabna, najsłodsza i mocna,
Aże stało się - łabędź stracił głowę do cna!

Leda drżąca, wstrząsana cudownymi spazmy
Po najskrytszych komórek najtajniejsze plazmy,

Szepnęła wreszcie cicho: „Cudownie to czynisz
Śnieżnopióry łabędziu – teraz czas na finisz…”

On zmartwiał - znieruchomiał – i stał się jak upiór,
I zdrętwiał po obsadki srebnośnieżnych stu piór.

„Ledo – jęknął – co myślisz?” Odrzekła mu Leda,
Co myślała. (To tutaj powiedzieć się nie da…)

„O nieba! – jęczał łabędź – ja, który cię kocham?!
Każdy chłop to potrafi, każdy zdziała to cham!

Czyli jestem łabędziem, czy zwykłym kogutem?
(Tutaj Leda spojrzeniem zmierzyła go kutem)

Łabędziu, który skalasz łabędzią kulturę, 
Nie Ledę – lecz po wieki do łona tul kurę!”

„Kultura? – rzekła Leda – młody przyjacielu,
Tak - bardzo dobrze – może być – środkiem do celu – 

Mniejsza o to – jak nazwiesz ten czy inny wyczyn – 
Nie imam twych skrupułów, ani – może – przyczyn? – 

Trudno” - - - i znowu zwiewny narzuciła strój,
Nucąc z cicha: „O żegnaj łabędziu mój…”

Zrozumiał ptak o kształtach Wenus Kallipygas
Pieśń, którą raz nad stawem zaśpiewał mu Dygas.

Pobladł. Wyszedł Na schodach, skulony w opończy,
Spotkał małżonka Ledy. Pomyślał - „ten skończy…”

I nie bacząc w ulicach na wdzięki panienek,
Wrócił z gorzkim uśmiechem w duszy do Łazienek.

Tam cierpiał przez noc całą okrutnie i łzawie,
Aż nad ranem utopił się w rodzonym stawie,

Odśpiewawszy ostatnią z swych łabędzich kantyk.
I tak zginął ostatni miłosny romantyk…

* * *

Owóż tak, nie inaczej skończył się ten kawał.
A sens? – Jest dużo prostszy, niżby się wydawał.

Każdy przyzna, że wina owej całej biedy
Jest zarówno po stronie łabędzia, jak Ledy.

Więc dorgi czytelniczki, wyjdźmy teraz na łów –
W obronie moralności znajdziem pięć morałów.

Więc najpierw m o r a ł p i e r w s z y: Bywa tak u wielu,
Że wszystko bez wyboru jest ś r o d k i e m d o c e l u…

M o r a ł d r u g i: Czasami tak się coś z czymś spotka – 
Każdy środek do celu – jest c e l e m d o ś r o d k a.

M o r a ł t r z e c i (wart, by go ktoś w marmurze odkuł):
W miłości złota droga jest zawsze w pośrodku.

M o r a ł c z w a r t y: Łabędziu, choć sto lat pożyjesz,
Nie uda ci się – s z y j ą m u r u n i e p r z e b i j e s z!

M o r a ł p i ą t y – ostatni – przyzna Ledzie prefekt,
Bo nie chodzi o defekt, jedynie o efekt:

Jakkolwiek zawikłają się trójkątów matnie,
Mąż zawsze, s i ł ą r z e c z y, m a s ł o w o o s t a t n i e.

* * * 
A cel bajki: Z powodu powszechnej żałoby
Chciałem rzec, że nieprawdą jest tylko, jakoby….
__ __ __ __ __ __ __ __ __ __ __ __ __ __ __ __ 


Bruno Jasieński - Łabądź i Leda


                                            Jurek najkoszmarniejszy Kossak - Leda z łabędziem

Bajka współczesna

W historycznych Łazienkach, wypasiony bułką,
Biały łabądź po stawie pływał sobie w kółko.

Nie zadawał się z braćmi i unikał siostrzyc,
Bo mawiał, że mu skrzydła chcą koniecznie ostrzyc.

Są tacy, co to nie śpi, nie wypije, nie zje,
Tylko chodzi po nocy i pisze poezje.

Łabądź, chociaż nie pisał i nie władał wierszem,
Był jednakże poetą w znaczeniu najszerszem.

I kołysząc się z miną natchnionego barda,
Marzył o białej Ledzie, co biódr swych żar da.

Tęsknił, czekał jej, szukał w każdej czułej parce.
I tak mijały sierpnie, jesienie i marce. 

Raz, gdy przeklinał los swój, próżnych cierpień sprawcę,
Ujrzał ją niespodzianie, na sąsiedniej ławce.

Choć strojna była w suknię, nie antycznie naga,
Łabądź odgadł od razu, że ten strój to blaga.

I nie bojąc się stróżów i ich ciężkich łopat,
Pobiegł do niej w zachwycie i do stóp jej opadł.

I rzekł: „O Ledo, nie wiesz, ile lat już więdnę,
W pożądaniu twych pieszczot, co mi są niezbędne.

Przed ikoną twych oczu, gdzie trzepoce rzęs knot,
Przychodzę ci się w ciszy wyspowiadać z tęsknot.

Pójdź i pożar niesyty mej miłości zagaś, 
Pokaż, żeś stokroć bielsza niźli ja, gdy naga-ś.

Szat tych blichtru się pozbądź, jak najczystsza łza bądź…”
Tak mówił do swej Ledy zakochany łabądź.

Zaś Leda, gdy swój afekt wyspowiadał przed nią,
Zaskoczona tą sceną, trochę niepowszednią,

Odrzekła: „Zanim ogród ten zamykać zaczną,
Zważę pańską ofertę wcale niedwuznaczną.

Lecz pozwól, że zamiast stawiać ci pytania kręte,
Spytam: masz pan mieszkanie, dochody lub rentę?

Czy też w wirze miłości, co przemija wkrótce,
Proponujesz mi lokal w tej łabędziej budce?

Gdybyś był paradyzem, albo strusiem zgoła,
Mogłabym na kapelusz wziąć cię, lub na boa,

Ale bądź tutaj mądra i coś z tego nabądź,
Kiedy twoim kochankiem jest zwyczajny łabądź.

Cóż więc waćpan posiadasz, że potrącę w sedno, 
By stworzyć życie damie, która jest wybredną,

Bowiem dopiero wówczas miłość w blaski skrzy je?”
Mówiono – bąknął łabądź – że mam piękną szyję…

„Szyję?... Tak… Oczywiście… Omal żem nie zgadła,
Ale czyż szyja może być podstawą stadła?

Znam wprawdzie baśń o damie (bajał jakiś wieszcz ot),
Co nad wszystkie przeniosła rozkosz pańskich pieszczot,

Że w miłości zaś nęci mnie przeważnie finisz, 
Bardzo jestem ciekawa, jak to waćpan czynisz.

Zamiast przeto w Łazienkach wikt mieć mniej niż cienki,
Przyjdź pan dzisiaj wieczorem do mojej łazienki.

Mąż w drodze, sługi nie ma, ani ziębi dom ją,
Więc nikt nawet nie zgorszy się naszą sodomią.

Tam mi możesz dowody dać rzeczowe, zaliż
Takiś silny w miłości, jak się tutaj chwalisz”.

To rzekłszy, krokiem płynnym, co się oddać nie da,
Rzuciwszy mu swój adres, wyszła z parku Leda.

Zaś łabądź przygnębiony tym nieszczęściem świeżem
Długo brodził po parku z najeżonym pierzem,

A kiedy mu koledzy doradzali: Spać idź!
Rzekł sobie: „Raz znalazłszy, czyż mam znów ją stracić?!”

I w pogoni za ziemi najpiękniejszą z cór tą
Wyśliznął się o zmroku jakąś boczną furtą.

Lecz, że nigdy za parkan nie wychodził dalej,
Szybko zbłądził wśród ulic, zaułków i alej,

I miast mieszkania Ledy, z chodów, gdzie aż cuchnie,
Odwiedził jakąś obcą urzędniczą kuchnię.

Tam hałastra bachorów, widząc taki kąsek,
Ukręciła mu szyję, jak najprostszej z gąsek,

I z łabędzia o kształtach Wenus Kallypigos
Przez tydzień jedli rosół, potrawkę i bigos.

Na tym koniec. By zamknąć bieg tych zdarzeń mglistych, 
Na zakończenie dodam jeszcze jeden dystych.

Jest pewien stary pewnik, czas by się już przyjął:
Jeśli chcesz posiąść damę – nie czyń tego szyją.



piątek, 30 kwietnia 2010

Bruno Jasieński - Marsz


                                                   Umberto Boccioni

Tra-ta-ta-ta-tam. Tra-ta-ta-ta-tam.
Tutaj. I tu. I tu. I tam.
Jeden. Siedm. Czterysta-cztery.
Panie. Na głowach. Mają. Rajery.
Damy. Damy. Tyle tych. Dam.
Tam. Ta. To tu. To tu. To tam.
W willi. Nad morzem. Płacze. Skriabin.
Obcas. Karabin. Obcas. Karabin.
Ludzie. Ludzie. Ludzie. Do bram.
Tra-ta-ta-ta-tam. Tra-ta-ta-ta-tam.

Tam. Tam. Dalej. Za kantem.
Pani. Biała. Z pękiem. Chryzantem.
Pani. Biała. Czekała. W oknie.
Kwiat. Spadł. Kapnie. Na stopnie.
Szli. Szli. Rzędem. Po rzędzie.
Tam. I tam. I dalej. I wszędzie.
Młodzi. Zdrowi. Silni. Jak byki.
Wozy. Wiozły. W kozły. Koszyki.
W tłumie. Dziewczyna. Uliczna. Stała.
Szybko. Podbiegła. Pocałowała.
Ach! Krzyk. Tylko. To jedno.
Kwiaty. W pęku. Na ręku. Więdną.
Wolno. Cicho. Padają. Płatki.
W dół. Na bruk. Na konfederatki.
Eh! Pani. Pani. Biała.
Kurwa. Prosta. Przelicytowała!
Nam. Nam. Dajcie. I nam!
Tra-ta-ta-ta-tam. Tra-ta-ta-ta-tam.

Panie. Panny. Panowie. Konie.
Jedzie. Dzwoni. Auto. W melonie.
Praczki. Szwaczki. Okrzyki. Kwiatki.
? Chodźmy. Panna. Do. Seperatki. ?
Panna. Płacze: ? Idą. Na wojnę.
Takie. Młode. Takie. Przystojne. ?
Rzędem. Za rzędem. Z rzędem. Rząd.
Wszyscy. Wszyscy. Wszyscy. Na, front.
Eh by. Było. Młodych. Mam!
Tra-ta-ta-ta-tam. Tra-ta-ta-ta-tam.

Ktoś się. Rozpłakał. Ktoś. Bez czapki.
Liście. Kapią. Jak gęsie. Łapki.
W parku. żółknie. Gliniany. Heros.
Chłopak. Z redakcji. Pali. Papieros.
Ktoś. Ktoś. Upadł. Nagły. Krwotok.
Ludzie. Ludzie. Skłębienie. Potok.
Co?... Co?... Leży... Krew...
Łapią... Kapią. Liście. Z drzew.
? Puśćcie! Puśćcie! Puśćcie! Ja nieechcę!
Kurz. Kłębem. W zębach. Łechce.
Krzyk. Popłoch. Włosy. Drżą.
Krew... W krwi... Pachnie. Krwią...
Tam. Tam. Poszli. Pobiegły.
Duszno. Pusto. Usta. O cegły.
Tu. I tu. I na rękach. Krew.
Bydło! Dranie! ścierwy! Psia krew!
Eh tam! Gdzie już. Nam!
Tra-ta-ta-ta-tam. Tra-ta-ta-ta-tam.

Poszli. Przeszli. Ile tu. Kobiet.
Panie. Idą. Gotować. Obiad.
Ktoś. W żałobie. Nie wie. Gdzie. Iść.
Stanął. Stoi. Ogląda. Liść.
Podniósł. Z drogi. Pomięty. Kwiatek.
Tyle. Panien. Tyle. Mężatek.
Tyle. Przeszło. Tyle ich. Szło...
Słońce. świeci. żółto. I mdło.
Zaraz... Zaraz... Zaraz wam... Zagram...
Panie. W kawiarni. Piją. Mazagran.
Wieczorem. W domach. U św. Samki.
Przed. Matką Boską. Paliły się. Lampki.

Grupa Twożywo, Marsz Bruno Jasieńskiego

Bruno Jasieński - Finish


Czytały mnie białe panienki 
Z podkrążonymi oczyma 
I podkreślały ołówkiem 
Pornograficzne stroniczki... 
Ja jestem małym lift - boyem, 
Którego nikt nie trzyma... 
Ja jestem małym lift - boyem 
W domu pąsowej księżniczki, 

Na 120 piętro 

Wożę jej bladych kochanków. 
Wożę naiwnych kochanków 
Do zamku Chryzolindy. 
A potem czekam za drzwiami, 
Czekam cierpliwie poranka 
A potem strącam każdego 
W zieloną przepaść windy... 
Ja jeżdżę tam i na powrót. 

Ja jeżdżę tam i na powrót. 
Ja nie śpię nigdy we dnie 
Ja nie śpię nigdy w nocy. 
Szeregi nowych kochanków 
Pukają ciągle do wrót 
I nikt nie pyta, dlaczego ? 
I nikt nie krzyczy, pomocy ! 
Bezszumnie chodzi winda 

Ciągle i ciągle głodna. 
Bezszumnie wchodzą ludzie. 
Bezszumnie trzaskają1 drzwiczki. 
Dopiero tego wieczoru, 
Kiedy nie dojdzie do dna, 
Mnie będzie wolno nareszcie 
Przekroczyć próg księżniczki... 
Czytały mnie chore dziewczynki, 

Jak bajkę z różowej feerii. 
Czytali mnie starsi panowie, 
Spierali się z sobą czasem... 
Ja jestem małym lift - boyem
W szytej, złotej liberii. 
Ja jestem małym lift - boyem 
Z szerokim czerwonym lampasem... 

Czytali. Czytali. Czytali. 

Kiwali głowami do taktu. 
ścierali się z sobą czasem. 
Miarowo. Rytmicznie. Na głos... 
I jak tu nie tańczyć na głowie, 
Kiedy świat jest cudowny ? I jak tu... 
Panowie, Panowie, pozwólcie ! 
Ja chcę pocałować was w nos !

wtorek, 1 września 2009

Julian Przyboś - U szczytu drogi

Samochody bez benzyny uciekały pędzone przez
[strach;
przestrzeń raz w raz wzdłuż dróg padała na wznak,
spod słońca jak spod tłoku
bombowce wgniatały uchodzących w piach.
Tylko noc, widna od łun, wyprostowała się cała,
czerwony kur pożaru piał.

Hamule zgrzytnął przed ostrzem podków,
drogę zamknął mi
trup konia.

Jeździec pod drzewem przydrożnym skonał,
w próżni po ręce i szabli z gałęzi odleciał ptak.

I wlókł się na własnym pogrzebie pochód niedoszłych
[żołnierzy;
z żałobną fałszywą dumą, jak order zdjęty z
[poległych,
ktoś współczuł, chełpił się, drwił
- Szarżowaliśmy czołgi!

Jeszcze dziś czuję rozpacz tego wstydu: żem -
[przeżył.

Znów popłoch aut niósł mnie przeskakując biegi
szosą z góry - w dół - w górę jak huśtawą mil.
Światło, u szczytu drogi
słońce wzeszło z pyłu i krwi.

[Polska, wrzesień 1939]

Julian Przyboś - Póki my żyjemy

Huk armat na wysokość łun
wzrósł,
niebo wali sie z trzaskiem.
Bezbronny, wbity pociskami w grunt,
błagam o karabin jak skazaniec o łaskę
i tylko krzyczę - niecelnie,
z rannych i martwych wstawszy.
Mój wzrok po torach bomb strącony w gruz
przypada do Warszawy.

Aż w rozpękły na dwoje słuch
płacz mężczyzn wpadł - i ich, jak nabój, milczenie:

W tej chwili zginął mój brat.

Żegnam was, unoszący za granicę głowy,
uciekający do broni,
gdy tu, w rozwalonym schronie,
z jeszcze żywych ostatniego tchu
odtworzyłbym nasz hymn narodowy.

poniedziałek, 20 lipca 2009

1909 - Guillaume Apollinaire (tłum A. Ważyk)

Miała suknię fioletową
Z tureckiego jedwabiu
I tunika lamowana złotem
Składała się z dwóch części
Spinanych na ramieniu

Oczy jej tańczyły jak aniołowie
Śmiała się śmiała
Miała twarz w kolorach Francji
Błękitne oczy białe zęby i wargi bardzo czerwone
Ona miała twarz w kolorach Francji

Miała okrągły dekolt
Uczesanie Recamier
I obnażone piękne ramiona

Czy nigdy nie wydzwoini dwunasta

Kobieta w fioletowym jedwabiu
I w tunice lamowanej złotem
Z okrągłym dekoltem
Poruszała lokami
Złotą przepaską
I sunęła w pantoflach z klamerkami

Była tak piekna
Że nieśmiałbyś jej kochać

Kochałem kobiety okrutne w ogromnych dzielnicach
Tam gdzie codziennie rodzą się nowe stworzenia
Krew miały z żelaza mózg miały z płomienia
Kochałem kochałem lud nawykły do maszyn
Zbytek i piekno jest tylko jego pianką
Ta kobieta była tak piękna
Że przejmowała mnie lękiem

piątek, 1 maja 2009

Adam Ważyk - Widokówka z miast socjalistycznego

[Dobra, dość patosu. Z tonu spuścić nieco trzeba]

O świcie niecierpliwa,
niesyta swojego piękna,
syczała lokomotywa
nad dziewczyną, która uklękła.

Ktoś, kto przelotnie zobaczył
pogański profil dziewczyny,
opacznie sobie tłumaczył,
że modli się do maszyny.

A jej tylko drgała warga,
gdy ranną racją oliwy
maściła, czuła kolejarka,
tłoki lokomotywy.

wtorek, 28 kwietnia 2009

Julian Przyboś - Wiosna 1937

Wjazd uderzył w halę dworca na alarm,
dzwon, który mnie przywiózł.

W jednej chwili rozbitej jak atom,
w iskrzącej ekspresami sekundzie:
gotowa armia: beton w żelazo uzbrojony żywioł,
ludzie,
Paryż od razu pochwycony przez auta,
ludzie, ludzie,
fala:
wysokie wezbranie człowieka.

Wiosna wojny! Pęcznieje od ludzkiego nawału,
dojrzewa ciężko w tunelach przywalona ziemia,
bekowisko materii - ryuczy.
Chwila - pierwszy zielony pak przepełni powietrze
sine, spalone radem, prądem elektrycznym,
chwila -

Na urodzajnym bruku, który już się zaczerwienił,
w wigilię drugiego wystrzału
czekam:
tłumię poemat.

niedziela, 26 kwietnia 2009

Rzygające posągi - Bruno Jasieński


Pani Sztuce


Na klawiszach usiadły pokrzywione bemole,

Przeraźliwie się nudzą i ziewają Uaaaa...

Rozebrana Gioconda stoi w majtkach na stole

I napiera się głośno cacao-choix.


Za oknami prześwieca żółtych alej jasność,

Jak wędrowne pochody biczujących się sekt,

Tylko białe posągi, strojne w swoją kamienność,

Stoją zawsze "na miejscu", niewzruszone correct.


Pani dzisiaj, doprawdy, jest klasycznie... niedbała...

Pani, która tak zimno gra sercami w cerceau,

Taka sztywna i dumna... tak cudownie umiała

Nawet puścić się z szykiem po 3 szkłach curacao.


I przedziwne, jak Pani nie przestaje być w tonie,

Będąc zresztą obecnie najzupełniej moderne. --

Co środy i piątki w Pani białym salonie

Swoje wiersze czytają Iwaszkiewicz i Stern.


A ja - wróg zasadniczy urzędowych kuluar,

Gdzie się myśli, i kocha, i rozprawia, i je,

Mam otwarty wieczorem popielaty buduar

Platonicznie podziwiać Pani déshabillé...


Ale teraz, jednakże, niech się Pani oszali --

Nawet lokaj drewniany już ośmiela się smiać...

Dziś będziemy po parku na wyscigi biegali

I na ławki padali, zdyszani na śmierć.


A wpatrując się w gwiazdy całujace się z nami,

W pewnym dzikim momencie po dziesiątym Clicôt,

Zobaczymy raptownie świat do góry nogami,

Jak na filmie odwrotnym firmy Pathé & Co.


I zatańczą nonsensy po ulicach, jak ongi,

Jednej nocy pijanej pd szampana i warg,

Kiedy w krzakach widziałem RZYGAJĄCE POSĄGI

Przez dwunastu lokajów niesiony przez park.