Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Gałczyński. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Gałczyński. Pokaż wszystkie posty

piątek, 10 czerwca 2016

Konstanty Ildefons Gałczyński - Jeśli katedra...

Robert Delaunay, Iglica katedry Notre Dame

Jeśli katedra Notre-Dame mnie oszałamia,
gdy ją oglądam w nocy,
to stokroć bardziej drżę, gdy mam zamiar
kobiet wyśpiewać oczy.

Porty naszych pragnień rozlicznych,
miliony sukien, które szeleszczą -
umęczeni w wędrówkach ulicznych
zawsze do was wracamy w porze deszczu.

Drzewa bogate w szum albo łąka,
lub pastwisko spragnionym koniom -
jakże miło w was się zabłąkać,
słuchać, jak wasze kolczyki dzwonią.

Na waszą wieczystą chwałę
niech ten wiersz jak kandelabr świeci.
Śpiewam wasze uda ociężałe,
i zęby, i zausznice z miedzi.

1948

środa, 8 lipca 2015

Konstanty Ildefons Gałczyński - Na dziwny a niespodziewany odjazd poety Konstantego

Aleksander Orłowski, chłopiec, 1811
elegia

Żandarmom Republiki



Więc odjeżdżasz, oszuście, słodki szarlatanie,
któryś kochał alkohol, cygara i czaple.
któryś był taumaturga, bufon i hochsztapler,
odjeżdżasz, a więc jedźże na karku złamanie!

Ach, znamy, dobrze znamy twoje promenady
od "Kresów" do "Ziemiańskiej", z "Ziemiańskiej" do "Kresów"
dżdżyste raidy autami z córkami mechesow,
noce w mrocznych winiarniach, komersze i szpady.

Faktycznie, pamiętamy "noce infernalne"
i "Poemat o piekle", i liścik Lechonia,
twoje usta za duże, spalone przez koniak
i przez miłości słotne, a fenomenalne.

O, poeto najsłodszy, hodujący kwiatki,
robiący tricki lepsze niż święty Franciszek,
pustkę serca wyleczył ci pełny kieliszek
i krawat, w którym lśniła duża łza twej matki.

A kiedy przychodziły noce niepogody,
po Nalewkach się błąkał twój kabriolet stary,
noc zmieniała się w strofy, a strofy w dolary...
hélas! strofy są zawsze, honoraria - w środy.

I takeś, o Konstanty, gwizdał po Warszawie,
jak jakiś wzniosły Rilke albo zdoła Irzek;
prawie co noc w "Empirze" grywałeś na lirze,
rachunki dobrzy ludzie płacili łaskawie.

Ale wszystko się kończy i odjeżdżasz oto,
łzy Eleonory zmieszały się z deszczem,
odjeżdżasz... never, never! Zostań chwilę jeszcze,
lubiła cię hołota, więc zostań z hołotą.

O pociągu jesienny. Jadący w szarugę,
o, koła, roztrzęsione strachem i malarią!
Kochałem cię naprawdę, Stanisławie Mario,
a ty szaleństwa moje i moją papugę.

wtorek, 28 października 2014

Konstanty Ildefons Gałczyński - Niobe (część III)




III
NEBORÓW.
DUŻY KONCERT SKRZYPCOWY



1


Jest lampa na łańcuchach, co dotknięta skrzypi:
kobieta z parą rogów i ogonem rybim,

2

zowią ją meluzyną, czasem bergamaską,
pod stropem nad cieniami jakby płynie płasko

3

i światłami przemawi jak słowami człowiek.
Właśniem pod taką lampą siedział w Nieborowie,

4

w twarz Niobe zapatrzony, Niobe z Nieborowa.
Iskry od meluzyny biegły wśród belkowań

5

i listopad nadchodził w zabłoconych butach
z liściem klonu we włosach,
z resztką słońca w sercu.

6

Już nad bramą wjazdową błysły dwie latarnie.
W mroku skrzypnęły graby. Wiatr, piejąc chóralnie

7

ostatnie siedem liści zerwał i zakręcił,
fronton pałacu trącił i dalej popędził,

8

bęben płasko rzeźbiony stłukwszy w tympanonie,
aż jęk poszedł w tympanon, w herby i chorągwie.

9

A jesień tego roku jak Śródziemne Morze
płynęła. Słońce grało na liniach płaskorzeźb,

10

w muszkietach, w arkabuzach nieciło iskierki,
i w liściach, które pędził wiatr jak fajerwerki


11

dalej, dalej i dalej, wiatr jak ból przwelekły.
A noce były zimne. I ptaki uciekły.

12

Tylko tam, kędy teraz tyle oczu sowich,
a gdzie w czerwcu w jaśminie grał na skrzypcach słowik,

13

został blask, nawet nocą, jakby złotym pyłem
przykurzony wiersz w złocie: Ja, słowik, tu byłem.

14

A w sypialni, co z klucza trudno się odmyka,
nad miejscem, kędy stała szklana harmonika,

15

był arras, na nim wyspa w barwach mokrej mięty,
na wyspie wiatr, co widać było z drzew przegiętych,

16

a jeśli do arrasy zbliżyła się świeca,
widziałeś w ciemnej głebi, jak dzik gonił strzelca,

17

jakoby w ilustracji do pożółkłych stronic
pieśni pana Szekspira „Wenus i Adonis”.

18

Zacząłem w Nieborowie po pokojach brodzić
i od Niobe odchodzić, i znów do niej schodzić,

19

powracać i uciekać przez korytarz przykry.
Meluzyna w twarz Niobe upuszczała iskry,

20

z choinki Beethovena cacka spadające,
które Chopin pozbierał i zamienił w słońce.

21

W arrasie wiatr dął ciągle. To cichł, to się zbliżał,
to biegł przez cały rejestr, do basu się zniżał,

22

lasy dalej odsuwał, szedł przodem w sopranie
(arras zdawał się tańczyć jak pająk na ścianie),


23

a wiatr w tryl strzelca plątał, dzikowi grał w nozdrza,
rdzwą jesień prowadził jak Bacchus swój orszak:

24

satyrów i Szopenów na triumf indyjski —
jak u ministra Goethego „Elegijach rzymskich”,

25

gdzie jest waz greckich opis, jakby grały smyczki,
nisko, wyżej Acheron, świeczki i duszyczki.


SPOTKANIE Z CHOPINEM
Dobry wieczór, monsieur Chopin.
Jak pan tutaj dostał się?
Ja przelotem z gwiazdki tej.
Być na ziemi to mi lżej:

Stary szpinet, stary dwór,
ja mam tutaj coś w cdur
(taką drobnostkę, proszę pana),
w starych nutach stary śpiew,
jesień, leci liście z drzew.

Pan odchodzi? Hm. To żal.
Matko Boska, w taką dal!
Rękawiczki. Merci bien.
Bon soir, monsieur Chopin.


KONCERTU SKRZYPCOWEGO CIĄG DALSZY


26
Księżyc w globusy patrzał w bibliotecznej salce
i po morzu Śródziemnym wodził srebrnym palcem,

27
w Sycylię się wpatrywał, wędrował nad Francją,
a potem wielkim łukiem znów biegł do Bizancjum

28
i monogramy swoje rysował na dzwonach,
w sercach Archangelusa i Eutyfrona,

29
którym kazała śpiewać muza Taliarcha.
Następnie po zegarach, lustrach, w zakamarkach,

30
chmurę z siebie strząsnąwszy przy pomocy wiatru,
okrążając fortepian i brąz kandelabrów,

31
krzywym strumieniem spływał, gdzie sala czerwona,
gdzie na innej tkaninie był ślub Posejdona

32
złotem tkany jak rym do rymu,
a Merkury prezenty przynosił z Olimpu.

33
Wtem gwiazdy podeszły i brząknęly w szyby:
Panna, Wodnik, Lew, Łucznik, Bliźnięta i Ryby,

34
gwiazdy, gwiazdy najdroższe, gwiazdy rozmaite,
te jeszcze nie odkryte i dawno odkryte:

35
Wóz Dawida i Lira, Pies, Wenus i Waga.
I nagle zgasły wszystkie. I księżyc też zagasł.

36
I meluzyna zgasła. Mrok drgnął niewyraźnie.
A wtedy Niobe twarz poczęła jaśnieć,

37
naprzód biało, potem srebrnie i niebiesko.
I wtedym twarz jej poznał. I krzyknął jak dziecko,

38
kiedy matkę lub wodę zobaczy przez klony …
jakoby piach wiślany i brzeg wytęskniony:

39
Niobe! Niobe! Latarko przez pagórki ciemne!
Niobe! Donie! Wisło! I Morze Śródziemne!

40
Jak żeglarz, w archipelag gdy wpłynie zawiły
i wiatr światło mu zgasi, i już nie ma siły,

41
a tu burza się sroży i skał różnych tyle,
z jednej strony Syreny, z drugiej strony Scylle,

42
i ostatni blask zamrze na archipelagu,
i ostatnie piosenka po ostatnim ptaku,

43
ciemne wały o burtę nie przestają walić
i światła nawet sercem nie można zapalić

44
noc dłuży się, strach rośnie i cel z oczu znika,
wokół ciemności kręte i ratunku znikąd,

45
a nagle gwiazda wzejdzie na niebios równinie
i żeglarz krzyknie: „Gwiazdo!”, i w gwiazdę popłynie

46
znowu wesół i pełen wesołej odwagi,
bo gwiazda łódź prowadzi przez archipelagi —

47
tak świeciła twarz Niobe. Jak ziemia ogromna.
Brzask już łamał się. Nucił. Promień strzelał w okna.

48
Kustosz rano zastał mnie jak nad matki grobem
z twarzą w dłoniach nad tym marmurem Niobe. Niobe!

***

co się łzą oświeciło,
to słońcem wschodzi.
Co się w ziemię wrzuciło,
to się urodzi;

co się w wiatr rozmotało,
to się zmota.
Za pagórkiem
cicha woda.




wtorek, 21 października 2014

Konstanty Ildefons Gałczyński - Moczmy nogi

Karol Hiller, okładka do Gabinetu nr 13 Edgara Wallace'a, r.?

Kiedy czytasz E. Wallace'a
o sekretach w Scotland Yard,
o tych duchach, safesach,
trupach w chlebie, szmuglu kart,
gdy napotkasz opis przykry -
włosy dęba, ciurkiem pot,
bo wciąż nie wiesz, kto to wykrył,
że ten kot to nie jest kot -

wtedy... nogi. Wymocz nogi.
Chlup, chlup, chlup - i nie ma trwogi.
Kiedy rozpacz cię ogarnie
przy obiedzie z pięciu łez,
kiedy włazisz na latarnię,
myśląc, że tam lepiej jest,
gdy nie możesz siedzieć w kinie
przy dziewczynie w wianku z róż,
wtedy weź w szarej godzinie
choć tę słodycz sobie stwórz:

wymocz nogi, własne nogi,
mój ubogi bracie drogi.
Gdy przypadkiem na wojence
utną tobie nogi dwie,
wtedy możesz moczyć ręce -
czemu nie? dlaczego nie?
Ja rozumiem, że to mało:
same ręce, chères mesdames.
Mnie to też zdenerwowało,
lecz na nerwy sposób mam:

Moczmy nogi! Moczmy nogi!
Polsko moja, moczmy nogi!

poniedziałek, 30 września 2013

Konstanty Ildefons Gałczyński - W sprawie lewicowych drobnomieszczan


Zbigniew Lengren, prof. Filutek, 1957


Szanowny Redaktorze Panie!
Niech pan mi wytłumaczy, po co
ciągle po Polsce jeszcze chodzą
lewicowi drobnomieszczanie?

Cóż nam z tych pobielanych grobów,
tchnących agonią oczywistą,
z tych arcy-super-hurra-snobów
i pseudorewolucjonistów?

Z tych wszystkich wciąż akceptujących,
byle mieć spokój idealny,
byle rosołek (grunt gorący!)
i w saloniku sztuczne palmy.

Niech pan mi powie, Redaktorze,
czyżby nie można w końcu przecie
porzucić ich na bocznym torze,
gdzie zimą śnieg, a zielsko w lecie.

Można by także szyld z tej racji
pouczający niesłychanie:
TUTAJ NA SENNEJ STOJĄ STACJI
LEWICOWI DROBNOMIESZCZANIE.

1947


Konstanty Ildefons Gałczyński - Wjazd na wielorybie

Cywilizacja Przekroju w zespole: J. Kydryński, K. Eile, K.I.G., Kamyczek (J. Ipohorska), Natalia Gałczyńska, Mariann Eile
za www.kigalczynski.pl


Natalii


Wodospad szyb. Huragan braw. Gap przy każdej szybie.
Od piątej rano gapili się na czczo.
I nagle piąta pięć! I ryk. I tak się zaczął
mój tryumfalny wjazd na wielorybie.

Światła były dziwaczne. Trudno by orzec, dzień czy
noc; a wiatr? wiatr, ten był szary i chyży.
Więc widząc, co się święci, poetyzujący młodzieńcy
zakrzyknęli chórem: - Teraz nareszcie będziemy się mogli wyżyć!

Zwłaszcza że w jednym ręku trzymałem katedrę Notre-Dame ze złota,
a w drugim wielką zieloną gęś, umiłowaną córę moją
i kiedym sunął szpalerem, słyszałem, co myśli hołota.
- Oto nadciąga jak wiatr arcyapostoł cywilizacji «Przekroju»,

z katedrą i gęsią, organista i pyrotechnik,
rozdarowujący się jak brzoskwinie Tycjanowskiej Lawinii,
zaklęty w capa przez miłość, wyklęty przez «Tygodnik Powszechny»
Bacchus demokracji powracający z Indii.

Dorożkarze przed oberżami śpiewali Neptuna chwałę
hymnem akatystycznym, lecz gdy zrobiło się ciemniej,
chcieli uciekać do domu. Stop. Bo dorożki zaczarowałem,
a wszystkie płaczące Izoldy miały kolczyki ode mnie.

Inteligenci tymczasem wertowali słowniki Larussa,
żeby pojąć, co to wszystko znaczy, czy to nie jest przypadkiem kino
tym bardziej że nade mną bizantyjsko płynęła moja muza,
kobieta z oczyma Natalii, która jest nie zweryfikowaną boginią.

W niebie zaczynała się groza. Notabene była niedziela,
innymi słowy, czerwone niebo i purpurowy rynek.
Na rynku koło południa wręczono mi order Breughela
pod dźwięki stu tysięcy z papugami katarynek,

które ustawione wzdłuż trasy, kręcone wprawnymi dłońmi,
grzmiały, można powiedzieć, jak jedna cudowna trąba.
I znieruchomiało miasto. z ludźmi. Z kwiatami. I z końmi.
Tulipany frunęły do nieba, a gwiazdy wytrysły na klombach.
(oczywiście)

Deszcz wtedy zaczął płakać jak turkusowa dziewczyna
zgwałcona dość podstępnie przez bardzo sprośne monstrum,
więc zsiadłem z wieloryba i rzekłem do muzy: - Jedyna,
widzisz most? - Rzekła : - Widzę. - I poszliśmy razem do mostu.

Na moście wiatr włosy jej owiał. Księżyc rzęsy wydłużył srebrne.
Nogi przen1ienił w promienie, a w światło całą biedę,
Liczyliśmy struny na palcach: raz, dwa, trzy, cztery,
Jak gitara - miała siedem.

1947

Konstanty Ildefons Gałczyński - List z fiołkiem

Przekrój, nr 1

Do tygodnika Przekrój
Exp. : K. I. Gałczyński 


Obywatelu Redaktorze!
Poezja to jest złoty szerszeń,
co kąsa, więc się pisze wiersze -
cóż, człowiek pisze tak, jak może,
Obywatelu Redaktorze.

Jesień jest na Krakowie dzisiaj
i tyle kwiatów! tyle brzoskwiń!
Wiaterek dmucha, słonko skrzy się,
więc chodzę śliczny i beztroski
cóż, człowiek chodzi tak, jak może,
Obywatelu Redaktorze.

Czy mam zmartwienia? Tak, czasami,
niewielkie, tak jak w niebie gwiazdy
właściwie jedno (między nami),
że życie ukochałem nazbyt -
cóż, człowiek kocha tak, jak może,
Obywatelu Redaktorze.

Wiec kiedy przyjdzie dzień przeklęty,
że śmierć utopi w czarnym winie
wszystkie muzyczne instrumenty,
kwiaty i wiersze, i brzoskwinie,
to przykro, lecz cóż płacz pomoże,
Obywatelu Redaktorze.

A jednak żal. Odejść niełatwo.
Taak. Kończę wiersz ten ze łzą w oku.
Lecz może, dzięki mym kontaktom,
będę aniołkiem na obłoku?
Cóż, człowiek fruwa tak, jak może,
Obywatelu Redaktorze.


1946

środa, 29 maja 2013

Konstanty Ildefons Gałczyński - Carmen Sowizdrzalicum

Bronisław Jamontt, Uliczka Żydowska w Wilnie, 1934


O puentę, o cezurę,
ekspozycję, fioriturę,
o wszystek sekret retorów!

A koledzy niech się błąkają...
we mgle... pod redakcjami, próżno swych nazwisk szukając...
bo wiersz „Jesień”..., pójdzie lecz na wiosnę.

Mnie zaś poczucie koniunktury,
willę, marmury, sławę Kiepury,
szampan, kotlety perfumowane.

I żeby-ch miał jednakową pasję
czy proletarjat śpiewam, czy białą akację,
rewolucję mas, czy śmietanę.

Bez p a t r i p a t r i a e, bez wzmianek w gazecie,
bez pomp i trąb uroczystych
niech umrą wszyscy zdolniejsi poeci
na tyfus zwany plamistym.

Niech się to stanie,
o Piękny Panie,
gdzieś koło Nowogródka;
a gdy się zacznie śmiertelna udręka,
niech wyjdzie na jaw, że trumięka
jest o pół metra za krótka.

Już nie dodaję dla matek obłąkania,
że synek umarł bez „Zbiorowego Wydania”.

A mnie assonanse i tryle
i twarde pytanie: – Ile?
gdy zechcą mój wiersz wydrukować;

wiek wieków królujesz który,
zaświeć swą gwiazdką zgóry,
do Kasy dziecinę prowadź!

Dyplom L. O. P. P.
honorowy zaraz mieć chcę,
a paszport brytyjski po latach kilku;

a kiedy już będę trup,
w następnym awatarze zrób
mnie pijanym właścicielem cyrku.

NASTĘPUJE ANTYFONA:
Tak modlę się, błędny anioł,
gdy niczem Pascal stoję nad otchłanią,
zagapiony z mostu w Wilenkę.

Już Heraklit powiedział z lwowska: – P a n t a r h e i!
Fakt. Więc gdy jucha proletarjacka si lei,
moje burżujskie gwiazdy taką śpiewają piosenkę:

JUŻ SIĘ ZACZYNA,
JUŻ SIĘ ZACZYNA:
ZARAZ PRZYJDZIE NA MOST DZIEWCZYNA
ZE WSCHODU W LAZUROWEJ KARECIE;

SMAGŁA DZIEWCZYNA O RZEWNYCH RZĘSACH,
CO KOCHA MATKĘ BOSKĄ I DICKENSA
I SERCEM ŚWIECI POECIE.

Bolesławowi Micińskiemu

czwartek, 2 maja 2013

Konstanty Ildefons Gałczyński - Pieśń o fladze

Włodzimierz Pawlak, Polacy formują flagę narodową, 1989


Jedna była — gdzie? Pod Tobrukiem.
Druga była — gdzie? Pod Narvikiem.
Trzecia była pod Monte Cassino.

A każda jak zorza szalona,
biało-czerwona, biało-czerwona!
czerwona jak puchar wina,
biała jak śnieżna lawina,
biało-czerwona.

Zebrały się nocą flagi.
Flaga fladze dodaje odwagi:
— No, no, nie bądź taka zmartwiona.
Nie pomogą i moce piekła:
jam ciebie, tyś mnie urzekła:
nie zmogą cię bombą ni złotem
i na zawsze zachowasz swą cnotę.
I nigdy nie będziesz biała,
i nigdy nie będziesz czerwona,
zostaniesz biało-czerwona
jak wielka zorza szalona,
czerwona jak puchar wina,
biała jak śnieżna lawina,
najukochańsza, najmilsza,
biało-czerwona.

Tak mówiły do siebie flagi
i raz po raz strzelił karabin,
zrobił dziurę w czerwieni i w bieli.
Lecz wołały flagi: — Nie płaczcie!
Choćby jeden strzępek na maszcie,
nikt się zmienić barw nie ośmieli.
Zostaniemy biało-czerwone,
flagi świete, flagi szalone.
Spod Tobruka czy spod Murmańska,
niech nas pędzi dola cygańska,
zostaniemy biało-czerwone,
nie spoczniemy biało-czerwone,

czerwone jak puchar wina,
białe jak śnieżna lawina,
biało-czerwone.

O północy przy zielonych stolikach
modliły się diabły do cyfr.
Były szarfy i ordery, i muzyka
i stukał tajny szyfr.
Diabły w sercu swoim głupim, bo niedobrym
rozwiązywały biało-czerwony problem.

Flaga łkała: — Czym powinna
zginąć bo jestem inna?
Bo nie taka… dyplomatyczna,
bo tragiczna, bo nostalgiczna;
ta od mgieł i tkliwej rozpaczy,
i od serca, które nic nie znaczy,
flaga jak ballada Szopenowska,
co ją tkała Matka Boska.

Ale wtedy przyszła dziewczyna
i uniosła flagę wysoko,
hej, wysoko, ku samym obłokom!
Jeszcze wyżej, gdzie się wszystko zapomina,
jeszcze wyżej, gdzie jest tylko sława
i Warszawa, moja Warszawa!
Warszawa, jak piosnka natchniona,
Warszawa biało-czerwona,
biała jak śnieżna lawina,
czerwona jak puchar wina,
biało-czerwona, biało-czerwona, hej, biało-czerwona.

Obóz Altengrabow, 1 października 1944

piątek, 29 marca 2013

Konstanty Ildefons Gałczyński - Wielkanoc Jana Sebastiana Bacha

Rogier van der Weyden, Zdjęcie z krzyża, 1435


Rodzina wyjechała do Hagen.
Sam zostałem w tym ogromnym domu.
Po galeriach krokami dudnię.


Bardzo śmieszą mnie te złocenia
i te pelikany rzeźbione jak od niechcenia,
i te chmury mknące na południe.

 

Ja bardzo lubię chmury. I światło pochmurne.
Jak fortece. Jak moje fugi poczwórne.

 

ż to za rozkosz błądzić przez pokoje
z Panią Muzyką we dwoje!
Jak las jesienny świece w lichtarzach czerwone.

 

A dzisiaj jest Wielkanoc. Dzwon rozmawia z dzwonem.
O, wesołe jest serce moje!

 

W starych szufladach są stare listy,
a w książkach zasuszone kwiaty,
jak to miło plądrować wśród starych papierów...
O, świąteczne godziny pełne złotych szmerów!
o, natchnienia jak kolumny złote! O, kantaty!

 

Ubrany w zielony aksamit
brodzę, błądzę tymi pokojami,
i po galeriach, i po schodach;

 

o, jeszcze tyle, tyle do wieczora godzin,
żeby mruczeć, żeby nucić, żeby chodzić,
żeby płynąć jak zaczarowana woda!

 

Ciemne jak noc portrety witają mnie w salach,
jeszcze bardziej ciemniejąc, kiedy się oddalam.

 

To śmieszne, że niektórzy nazwali mnie mistrzem,
mówiąc, że w mych kantatach zamknąłem niebiosa.
Szkoda, że tu nie wszyscy znacie mego kosa,
ach, jakże ten kos śpiewa, jakże ten ptak gwiżdże,
jemu wiele zawdzięczam. No i wielkim chmurom.
I wielkim rzekom. I piersiom twoim, Naturo.

 

Spójrzcie na te niebieskie hiacynty,
na te krzesła z czarnego drzewa,
na te wszystkie złocone sprzęty,
na tę klatkę z papugami, która śpiewa,
na te obłoki jak srebrne okręty,
które wiatr południowy podwiewa.
Tak. Spójrzcie. To jest moje mieszkanie.
Też wspomnienie po Janie Sebastianie.

 

Mówią, że jestem stary. Jak rzeka.
Że czas coraz bardziej z rąk mi ucieka.
To prawda, że mi wiele godzin przepadło.
Ale to nic. Do diabła! Ja gram na mocnych strunach
i są jeszcze kantaty moje, do pioruna!
Nie czas mnie, ale ja go wziąłem na kowadło.

 

Zaraz przyjdzie rodzina i zacznie się uczta.
Córy moje, nim siądą, przejrzą się do lustra.
I chmara gości ściągnie. I nastąpi taniec.
Podjedzą sobie setnie i podpiją dobrze.
I pasterz z gobelinu też huknie na kobzie.
A potem wieczór przyjdzie. I zniknę w altanie.

 

Bo lepsza od mych skrzypiec, gdym grywał w Weimarze,
niźli perły, o których. dla mej żony marzę,

 

niż sonaty mych synów, niż wszystkie marzenia,
taka chwila wielkiego, wielkiego wytchnienia,

 

właśnie teraz, gdy widzę przez altany szparę
rzecz niezwykłą, zawrotną, szaloną nadmiarem:
WIOSENNE GWIAŹDZISTE NIEBO.

wtorek, 5 lutego 2013

Konstanty Ildefons Gałczyński - O wróbelku

Koson Ohara (1877-1945), Wróble nad śliwą, drzeworyt barwny


Wróbelek jest mała ptaszyna,
wróbelek istota niewielka,
on brzydką stonogę pochłania,
Lecz nikt nie popiera wróbelka
Więc wołam: Czyż nikt nie pamięta,
że wróbelek jest druh nasz szczery?!
........................................................
kochajcie wróbelka, dziewczęta,
kochajcie do jasnej cholery!

piątek, 12 października 2012

Konstanty Ildefons Gałczyński - Na śmierć motyla przejechanego przez samochód ciężarowy

Niepoważny stosunek do życia
figla ci w końcu wypłatał
nadmiar kolorów, brak idei
zawsze się kończą wstydem
i są wekslem bez pokrycia
mój ty Niprzypiąłniprzyłatał!

wtorek, 2 października 2012

Konstanty Ildefons Gałczyński - Na pewnego Polaka

- Patrz, Kościuszko, na nas z nieba! -
raz Polak skandował
i popatrzył nań Kościuszko,
i się zwymiotował.

1934

Marek Raczkowski królem Polski
 

Konstanty Ildefons Gałczyński - Komuniści z Rotondy

Diego Rivera, Portret Ilij Erenburga, 1915


Uczcie się, chłopcy, dziewczęta:
Sic ad pecuniam itur:
Już każdy z nich ma posadkę
i co dzień nowy garnitur.

Miłe to są stworzonka
Artyści proletariaccy,
kiedy do ust podnoszą
kremowe ciasteczka z tacy.

W redakcjach wielkich dzienników
piszą swe sprytne słówka,
a w domu Lenina portrecik
i "Międzynarodówka".

Co za ukłony wersalskie,
co za kunsztowny dialog!
kalemburze sieją socjalne
i jeden drugiego chwalą.

Zęby straszliwe i złote
pokazują zgniłemu światu -
niewymowne bo są cierpienia
naszego proletariatu!

Pod starość pełną dolarów
zostaną ministrami,
pić będą słodki kefir,
a żuć przestaną dynamit.

O, słońce, słońce sierpniowe,
o, wino słońca dostałe,
o, komuniści łagodni,
staruszki zdziecinniałe!

wtorek, 11 września 2012

Konstanty Ildefons Gałczyński - Pieśń o żołnierzach z Westerpltte

Wiktor Dyndo, bez tytułu, ol. płótno, 2010




Kiedy się wypełniły dni
i przyszło zginąć latem,
prosto do nieba czwórkami szli
żołnierze z Westarplatte.

(A lato było piękne tego roku).

I tak śpiewali: Ach, to nic,
że tak bolay rany,
bo jakże słodko teraz iść
na te niebiańskie polany.

(A na ziemi tego roku było tyle wrzosu na bukiety.)

W Gdańsku staliśmy tak jak mur,
gwiżdżąc na szwabską armatę,
teraz wznosimy się wśród chmur,
żołnierze z Westerplatte.

I śpiew słyszano taki: -- By
słoneczny czas wyzyskać,
będziemy grzać się w ciepłe dni
na rajskich wrzosowiskach.

Lecz gdy wiatr zimny będzie dął
i smutek krążył światem,
w środek Warszawy spłyniemy w dół,
żołnierze z Westerplatte.


Wiktor Dyndo, bez komentarza 11 09 2001, ol. płótno 2010

wtorek, 7 sierpnia 2012

Konstanty Ildefons Gałczyński - Oda do radości [tłum. z F. Shillera]



O Radości, iskro bogów,
kwiecie elizejskich pól
święta, na twym świętym progu
Staje nasz natchniony chór.

Jasność twoja wszystko zaćmi,
złączy co rozdzielił los.
Wszyscy ludzie będą braćmi
tam, gdzie twój przemówi głos.

Kto przyjaciel, ten niech zaraz
stanie tutaj pośród nas,
i kto wielką miłość znalazł,
ten niech z nami dzieli czas.

Z nami ten, kto chocby jedną
duszę rozpłomienić mógł.
Ale kto miłości nie zna,
niech nie wchodzi tu na próg.

Patrz, patrz: wielkie słońce światem
biegnie sypiąc złote skry,
jak zwycięzca, jak bohater -
Biegnij, bracie, tak i ty.

Radość tryska z piersi ziemi,
Radość pije cały świat.
Dziś wchodzimy, wstępujemy
Na radości złoty ślad.

Ona w sercu, w zbożu, w śpiewie,
ona w splocie ludzkich rąk,
z niej najlichszy robak czerpie,
z niej - najwyższy niebios krąg.

Bracie, miłość niezmierzona
mieszka pod namiotem gwiazd,
całą ludzkość weź w ramiona
I ucałuj jeszcze raz.

Wstańcie ludzie, wstańcie wszędzie,
ja nowinę niosę wam:
na gwiaździstym firmamencie
miłość, miłość mieszka tam.

Janina Konarska, Tenis, 1932


wtorek, 1 maja 2012

Konstanty Ildefons Gałczyński - Inge Bartsch

Inge Bartsch


Inge Bartsch, aktorka, po przewrocie zaginiona wśród
                                                                   tajemniczych okoliczności
Oto słowo o Inge Bartsch,
w całej prostocie,
dla potomności.

Ona była ruda, ale niezupełnie – pewien połysk na włosach 
                                                                                   grasował -
żyła z Finkiem. Fink był reżyser. Przez snobizm 
                                                                              komunizował
(są tacy też – na Mazowieckiej).
A Inge? Inge miała w sobie jakiś smak niemiecki,
ten akcent w słowie „Mond” – księżyc…der Mond, im 
                                                                                   Monde…
 
A Fink był dureń i blondyn.

Historia prosta: właśnie przyjechałem z Polski...
Berlin…Berliiin…deszcz…
Fryderyk z żelaza jak niestrawność serce mi gniótł…
Nuda – i nagle cud!
Teatrzyk! Maleńkie serce w podziemiach!
Idzie piosenka: autor: Kurt Tucholsky.

Widzę: Inge siedzi przy fortepianie,
śpiewa i gra; ach, jakaż musi być śliczna, gdy wstanie!
Wstała. Piersi miała małe, doskonałe
i – wybaczcie mi państwo – brzuch
tak się cudownie pod suknią rysował,
że zacząłem bić brawo i wrzeszczeć: – Niech żyje brzuch!
Aż pewien Anglik mruknął: – He’s gone mad. – On
                                                                         zwariował.

Przeszło lato, jesień i zima,
I jeszcze wiosna, i jeszcze jakieś lato,
i znowu jesień w mgłach jak w dymach.
(Jesieni jestem amator.)
Aż tu nagle pewnego dnia
zamach stanu. Coup d’etat.
Zamach stanu nb. miał w sobie coś z gwiazdy betlejemskiej,
za którą ciągnęło 3.000.000 magików.

I wszystko stało się jak na scenie:
siedziałem z Ingą w Tiergartenie,
a jesień w Berlinie, w Tiergartenie,
to są, proszę państwa, takie struny…
Z drzew mgłą kurzyło,
wiatr niski jak bas -
i nagle Inge: – Wiffen Sie waf?
(Ona miała coś takiego w głosie czy w zębach.)
Wissen Sie was? Życie
mi się znudziło.

- Hm…
Spojrzałem na nią, papierosa ćmiąc -
nie jestem Wyspiański, ale bądź co bądź
to powiedzenie mnie wzruszyło.

Za późno: Rewolwer nie był większy od róży:
Pik! I Inge rozpoczęła podróże
w Au–dela, w metafizykę niemiecką.
Jakiś grubas, co siedział przy piwie,
nawet nie drgnął ani się zdziwił,
bo takie pik! to się mogło zabić najwyżej dziecko.

A potem miała jeszcze dłuższą rzęsę;
trup pachniał jesienią, czarną kawą, grzybami i nonsensem.

Bartsch Ingo!
Szkoda!
Twój talent to mogło być dużo szterlingów.
Inge Bartsch!!!

Wróciłem do hotelu.
40 fajek w jedną noc – pokój aż sczerniał od dymu…
Nie, to nie można tak: to jest zbyt proste: nuda,
tu trzeba, że się tak wyrażę,
przyszpilić jakieś komentarze -
że, czy ja wiem, że krwawa zbrodnia reżimu,
że podejrzana o semityzm,
że… marchew… w obozie… zgniłą…
Będzie na 300 wierszy artykuł znakomity.
(W Polsce zwany „kobyłą”.)

Powiedzmy, że to było na jesieni,
dajmy na to trzy lata temu.
No, i jeśli redaktor nie zmieni,
pójdzie tak:
„Nie wytrzymała w dusznych klamrach systemu
Inge Bartsch, aktorka, po przewrocie zaginiona wśród 
                                                              tajemniczych okoliczności…”

A na końcu może z Rilkego coś
o miłości,
o samotności,
a tytuł prosty: Inge Bartsch.

Szkoda.
Ładna.
Młoda.
Plecy jak perski aksamit.

I było w niej coś…
kobiece,
nieuchwytne,
dalekie,
coś, co trzeba chwytać pazurami.

1934

Ernst Ludwig Kirchner, Potsdamer Platz 

wtorek, 7 lutego 2012

Konstanty Ildefons Gałczyński - Strasna zaba

Jagna Wróblewska, Żaba


wiersz dla sepleniących

Pewna pani na Marszałkowskiej
kupowała synkę z groskiem
w towazystwie swego męza, ponurego draba;

wychodzą ze sklepu, pani w sloch,
w ksyk i w lament: - Męzu, och, och!
popats, popats, jaka strasna zaba!

Mąz był wyżsy uzędnik, psetarł mgłę w okulaze
i mowi: - Zecywiście cos skace po trotuaze!

cy to zaba, cy tez nie,
w kazdym razie ja tym zainteresuję się;

zaraz zadzwonię do Cesława,
a Cesław niech zadzwoni do Symona -
nie wypada, zeby Warsawa
była na "takie coś" narazona.

Dzwonili, dzwonili i po tsech latach
wrescie schwytano zabę koło Nowego Świata;
a zeby sprawa zaby nie odesła w mglistość,
uządzono historycną urocystość;

ustawiono trybuny,
spędzono tłumy,
"Stselców" i "Federastów"
- Słowem, całe miasto.

Potem na trybunę wesła Wysoka Figura
i kiedy odgzmiały wsystkie "hurra",
Wysoka Figura zece tak:

- Wspólnym wysiłkiem ządu i społecenstwa
pozbyliśmy się zabiego bezecenstwa -
panowie, do gory głowy i syje!

A społecenstwo: - Zecywiscie,
dobze, ze tę zabę złapaliście,
wsyscy pseto zawołajmy: "Niech zyje!"

1936

niedziela, 25 grudnia 2011

Konstanty Ildefons Gałczyński - Grudzień, czyli December

Zofia Stryjeńska, Pokłon pasterzy,

Lekarzowi, dobrodziejowi mojemu, Doktorowi Jarosławowi
Neczaj-Hruzewiczowi
Drogi Panie Redaktorze,
rękopis w spóźnionej porze

wysyłam za miesiąc Grudzień,
wierząc, że mi jakoś ujdzie.

Onego spóźnienia powód
tłumaczy się złą chorobą,

co mnie od tygodni trapi,
a nad łóżkiem wisi napis:

"K. I. Gałczyński. Poeta.
Szaleństwo. Ścisła dieta".

Szczeblując do gwiezdnych powal,
niejeden liryk zwariował,

liryk, ten srebrzysty atom...
Odpuśćmy grzechy wariatom.

A ty, panie czytelniku,
nie chełp się ze swą podwiką,

żeście zdrowi i rumiani!
Wszyscyśmy blisko otchłani

i każdemu z woli Boga
powinąć się może noga,

lecz wiedz: diabeł spęta w lesie,
Jezus na światłość wyniesie.

A światłość już niedaleko:
w Grudniu się narodzi Dziecko,

co jednym wzniesieniem dłoni
świat ku światłości nakłoni.

Spójrzcie, jak pierzchają cienie!
Płynie Boże Narodzenie!

W purpurze, w złocie, w lazurze
Anioł dmie w trąbę na chmurze;

radość, radość niedaleko,
radość, co pychę uśmierca...

"Jezu cichy i pokornego serca,
uczyń serca nasze według serca Twego"

1938

wtorek, 13 grudnia 2011

Konstanty Ildefons Gałczyński - Pomnik studenta



W mieście *** (prawda w oczy kole)
pomnik studenta stoi na cokole,

ze spiżu pomnik i ze spiżu cokół,
ze spiżu także allegorie wokół:

Księgi, Pochodnie, Globusy i Sowy
wszystko artysta w kształt zaklął spiżowy,

a potem zaklął potwornie. Punkt. Czyli
za pomnik widać mu nie dopłacili.

Lecz mniejsza o to. My pomnik pokażmy:
Więc na cokole stoi młodzian straszny

pod względem garderoby. Odzian letko,
agrafką spina przewiewne paletko,

a pod paletkiem, w miejscach dolno-tylnych,
nie rozwiązany ma problem tekstylny,

lecz się uśmiecha i ręce go swędzą,
jakby za chwilę miał dostać stypendium.

A napis taki na pomniku świeci:
TEN POMNIK NARÓD WZNIÓSŁ DLA SWOICH DZIECI
DROGICH STUDENTÓW, KTÓRZY Z RÓŻNYCH WZGLĘDÓW
NIE UKOŃCZYLI STUDIÓW. I ja się tu
wcale nie dziwię.

Bo żywy student, to jest kłopot dziki.
A my, Polacy, my lubim pomniki.

1947