Z opisywaniem chmur musiałabym się bardzo śpieszyć - już po ułamku chwiliprzestają być te, zaczynają być inne.Ich właściwością jestnie powtarzać się nigdyw kształtach, odcieniach, pozach i układzie.Nie obciążone pamięcią o niczym,unoszą się bez trudu nad faktami.Jacy tam z nich świadkowie czegokolwiek - natychmiast rozwiewają się na wszystkie strony.W porównaniu z chmurami życie wydaje się ugruntowane,omal że trwałe i prawie że wieczne.Przy chmurach nawet kamień wygląda jak brat,na którym można polegać,a one cóż, dalekie i płoche kuzynki.Niech sobie ludzie będą, jeśli chcą,a potem po kolei każde z nich umiera,im, chmurom nic do tegowszystkiegobardzo dziwnego.Nad całym Twoim życiemi moim, jeszcze nie całym,paradują w przepychu jak paradowały.Nie mają obowiązku razem z nami ginąć.Nie muszą być widziane, żeby płynąć.
Po każdej wojnie
ktoś musi posprzątać.
Jaki taki porządek
sam się przecież nie zrobi.
Ktoś musi zepchnąć gruzy
na pobocza dróg,
żeby mogły przejechać
wozy pełne trupów.
Ktoś musi grzęznąc
w szlamie i popiele,
sprężynach kanap,
drzazgach szkła
i krwawych szmatach.
Ktoś musi przywlec belkę
do podparcia ściany,
ktoś oszklić okno
i osadzić drzwi na zawiasach.
Fotogeniczne to nie jest
i wymaga lat.
Wszystkie kamery wyjechały już
na inną wojnę.
Mosty trzeba z powrotem
i dworce na nowo.
W strzępach będą rękawy
od zakasywania.
Ktoś z miotłą w rękach
wspomina jeszcze jak było.
Ktoś słucha
przytakując nie urwaną głową.
Ale już w ich pobliżu
zaczną kręcić się tacy,
których to będzie nudzić.
Ktoś czasem jeszcze
wykopie spod krzaka
przeżarte rdzą argumenty
i poprzenosi je na stos odpadków.
Ci, co wiedzieli
o co tutaj szło,
muszą ustąpić miejsca tym,
co wiedzą mało.
I mniej niż mało.
I wreszcie tyle co nic.
W trawie, która porosła
przyczyny i skutki,
musi ktoś sobie leżeć
z kłosem w zębach
i gapić się na chmury.
Umrzeć - tego nie robi się kotu.
Bo co ma począć kot
w pustym mieszkaniu.
Wdrapywać się na ściany.
Ocierać między meblami.
Nic niby tu nie zmienione,
a jednak pozamieniane.
Niby nie przesunięte,
a jednak porozsuwane.
I wieczorami lampa już nie świeci.
Słychać kroki na schodach,
ale to nie te.
Ręka, co kładzie rybę na talerzyk,
także nie ta, co kładła.
Coś się tu nie zaczyna
w swojej zwykłej porze.
Coś się tu nie odbywa
jak powinno.
Ktoś tutaj był i był,
a potem nagle zniknął
i uporczywie go nie ma.
Do wszystkich szaf się zajrzało.
Przez półki przebiegło.
Wcisnęło się pod dywan i sprawdziło.
Nawet złamało zakaz
i rozrzuciło papiery.
Co więcej jest do zrobienia.
Spać i czekać.
Niech no on tylko wróci,
niech no się pokaże.
Już on się dowie,
ze tak z kotem nie można.
Będzie się szło w jego stronę
jakby się wcale nie chciało,
pomalutku,
na bardzo obrażonych łapach.
I żadnych skoków pisków na początek.
epoka jest polityczna.
Wszystkie twoje, nasze, wasze
dzienne sprawy, nocne sprawy
to są sprawy polityczne.
Chcesz czy nie chcesz,
twoje geny mają przyszłość polityczną,
skóra odcień polityczny,
oczy aspekt polityczny.
O czym mówisz, ma rezonans,
o czym milczysz, ma wzmowę
tak czy owak polityczną.
Nawet idąc borem lasem
stawiasz kroki polityczne
na podłożu politycznym.
Wiersze apolityczne też są polityczne,
a w górze świeci księżyc,
obiekt już nie księżycowy.
Być albo nie być, oto jest pytanie.
Jakie pytanie, odpowiedz kochanie.
Pytanie polityczne.
Nie musisz nawet być istotą ludzką,
by zyskać na znaczeniu politycznym.
Wystarczy, żebyś był ropą naftową,
paszą treściwą czy surowcem wtórnym.
Albo I stołem obrad, o którego kształt
spierano się miesiącami
przy jakim pertraktować o życiu i śmierci,
okrągłym czy kwadratowym.
Tymczasem ginęli ludzie,
zdychały zwierzęta,
płonęły domy
i dziczały pola
jak w epokach zamierzchłych
i mniej politycznych.
Jeśli wybrańcy bogów umierają młodo, co począć z resztą życia? Starość jest jak przepaść, Skoro młodość jest szczytem.
Nie ruszę się stąd. Choćby na jednej nodze pozostanę młody. Cienkimi jak pisk mysi wąsikami Uczepiam się powietrza. W tej pozycji rodzę się wciąż na nowo. Nie znam innej sztuki.
Ale to zawsze będę ja: Magiczne rękawiczki, W klapie kotylion z pierwszej maskarady, falset młodzieńczych manifestów, Twarz ze snu szwaczki o krupierze, Oczy, które lubiłem malować wycięte i sypać nimi jak grochem ze strąka, bo na ten widok drgały martwe uda publicznej żaby.
Zdziwicie się i wy. Zdziwicie się do stu tysięcy beczek Diogenesa, Że biję go w pomysłach. Zmówcie wieczne rozpoczynanie. To, co trzymam w palcach, To są pająki, które maczam w tuszu i rzucam je na płótno. Znów jestem na świecie. Zakwita nowy pępek na brzuchu artysty.