niedziela, 20 kwietnia 2014

Bruno Jasieński - O kiepskim czytelniku historia

Pierre Auguste Renoir, Claude Monet czytający gazetę, 1872, 46 × 60 cm


Nikt mi chyba nie powie wręcz, żem świętokradca,
ani mnie nie oczernią ludzie źli i czarni,
jeśli powiem, że każdy przyzwoity radca,
zamiast kupić gazetę – czyta ją w kawiarni,
Wszystkim tym radcom ode mnie, ich wnuka,
z bajki – nauka.

Żył niedawno we Lwowie pewien starszy hofrat,
który siadywał w „Romie” w cieniu twardych sof rad
i krytykując rządy albo ganiąc strejki,
jak prystało na radcę, mowcę i ciekawcę,
chcąc przeczytać gazetkę,
czekał swej kolejki
przy czarnej kawce.
A choć często się skarżył, że mu krzyże słabną
i z domu nie wychodził nigdy w słotną aurę,
posiadał młodą żonę,
piękną i powabną
panią Laurę,
która (że był zazdrosny i próbował strzec ją)
zdradzała go niekiedy z taktem i dyskrecją –
(fakt zarazem – jeśli chodzi o mężatki –
częsty i rzadki).
Mąż zaś za to co lata, choć był z kasą nagus,
wysyłał ją do Krynic, Karlsbadów i Raguz.
Raz właśnie, gdy jej w drodze zdarzył się ten kłopot,
wracała z Zopot.
Że zaś mąż jako radca przy kolei siedział,
zajmowała cały przedział.
Że jednak miała serce miękkie, jak prababki,
nie mogła w nim odmówić kawałka kanapki,
gdy ją o to poprosił piękny ułan,
wielki donżuan,
kondotier,
co chętnie lubił spijać sok z cudzych kopotier.
Ułan, chcąc złamać lody i położyć kres ans,
ku wdziękom pani Laury zrobił rekonesans,
na dobitek zaś złego niedyskretny gaz
wziął i zgasł...
Dość, że nim zdołali się spostrzec w sytuacji,
pociąg był już we Lwowie i stawał na stacji.
Ledwo zakryć zdążyli braki swych tualet,
bo wierny mąż (co łatwo było z oznak orzec)
po swoją damę,
jak walet,
przyszedł na dworzec.
I nie troszcząc się wcale o swych pojęć ciasność,
zabrał do domu swą własność
tak szybko,
że gdy zaszedł niespodziany kres ów
nocy, co mogła skończyć się znacznie bogaciej,
a okazała się chwilką,
spostrzegli, że nie znają nawet swych adresów
i wiedzą tylko,
że jej na imię Laura, a zaś jemu Maciej.
Mija dzień. Pani blednie, bo ułan-wirtuoz
zranił serce jej strzałą, jak żądłami stu os,
i po nocach ją trapią i nie dają spać jej
wspomnienia chwil rozkosznych i uroczy Maciej.
„Gdyby chociaż raz jeden móc go ujrzeć z bliska...”
jak w tym kończącym się śpiewie – –
cóż począć,
gdy nawet nie wie
nazwiska.
Wreszcie, gdy zda się, wszystkie już zawiodły mosty,
wpadł jej sposób bardzo prosty:
Nie rozmyślając wiele obyczajem dam,
pobiegła tam,
gdzie redakcja przyjmuje wpłaty prenumerat,
taki podając inserat:
„Porucznika Macieja, co gdym była senną,
zabrał mi rzecz bardzo cenną
na linii Zopoty – Lwów,
dziś znów,
jeśli pogodna nie zmieni się aura,
koło 5-tej u Welza oczekuje Laura”.
Ułan co dzień w południe, gdy na obiad biegł,
kupował „Wiek”,
że zaś rzekł sobie:
„kiedyś wszak to głupstwo palnę”,
czytywał „Matrymonialne”.
Idzie, czyta, podwyższył aż o cały ton się,
gdy wzrok mu się zatrzymał na dziwnym anonsie,
aż stanął i ręce zatarł,
bo był takich historii ogromny amator.
I dokładnie o 5-tej z pewną miną strzelca,
co idzie na tych łowach zbierać nowe laury,
popędził do pani Laury
do Welza.
O tym, jak ten niedługi czas spędzili razem,
opowiem za innym razem,
nie chcąc, czytelniku, to ci
rozbudzać twych grzesznych chuci,
zwłaszcza, że cię w tym względzie już nie uświadomię.

Tymczasem w „Romie”,
ani wiedząc, gdzie szukać ma swych rogów sprawcę,
wypaliwszy przy szachach papierosów setkę,
pan radca czekał wciąż na swą gazetkę
przy czarnej kawce.
Że radców było wielu, kawa ciekła strugą –
czekał godzinkę i drugą,
wreszcie mu jakiś miłosierny człek
podaje „Wiek”.
Już rozsiadł się wygodnie, już swój cwikier kładł,
gdy wtem podskoczył rad nierad,
gdy nagle wzrok jego padł
na ów inserat:
Tam do licha! – poruszył mózgiem ichtiozaura –
– Z Zopot do Lwowa... i Laura...
ani chybi, że to ona,
moja żona!
Nie zapłaciwszy kawy, chociaż dług – res sacra,
skacze natychmiast do fiakra
i pędzi do świątyni Różowego Cielca,
do Welza.
Lecz choć pędził i chcociaż cztery koła wóz ma,
że za długo w kawiarni czekał na swój dziennik,
gdy wpadł na miejsce, męczennik,
była już ósma
i dawno grzeszna para, zjadłszy jedno ciastko,
wyfrunęła gdzie indziej usłać sobie gniazdko.
Radca – do domu po trzy stopnie naraz –
nowy ambaras.
Żony nie ma.
Przyparta do ściany służąca
powiada drżąca,
mimo woli poszlaki potwierdzając ton tej:
„Wyszła o 5-tej”.
Radca nie biegał, nie gryzł, nie wściekał,
zaciął zęby,
siadł
i czekał.
O 9-tej wraca żona
rozmarzona.
Na to, co było dalej niech biały Amorek
zapuści parę swych różowych storek,
bo choć wielbię w małżeństwie wzniosłość jego misji,
niczego tak nie znoszę, jak małżeńskich scysji...
Dość, że jak każdy z łatwością odgadnie
i jak od wieków było już i będzie,
małżonka przekonała męża, że był w błędzie
tudzież, że z jego strony to bardzo nieładnie.
Aż ją biedak przepraszał za grzech swych przywidzeń
przez cały tydzień.

* * *

Morał z tej bajki na wierzch wypływa jak olej,
umieściłbym go w knajpach tam, gdzie wisi cennik:
miast w kawiarni za kawką czekać na swą kolej.
nie żałuj paru groszy i kup sobie dziennik.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz