Żyję sobie, jestem poetą,
diabli komu do tego.
Łażę, depczę warszawski beton,
piszę wiersze – z niczego.
W oficynie na Mokotowie
mieszkam, płacę komorne,
patrzę na chmury wieczorne:
miedź stopiona z ołowiem.
Hoduję radość zamarłą
w ciasnych szczelinach bytu,
aż przyjdzie wiosna – spazmem za gardło
ściśnie, za serce schwyta...
A wtenczas zieleń wszystka
boli najmniejszą gałązką,
głuszy szelestem listka,
rośnie w słowa bez związku.
Tak wiersz z niczego powstaje,
boli, raduje – z niczego...
Nie śpię do rana, wstaję –
diabli komu do tego.
Najstraszniej nocą z dala
słuchać rzeki szelestów:
narasta, narasta fala,
już oknem rwie, już jest tu,
za włosy porywa, pędzi
wśród świata różności i mnóstwa,
po stromej, ostrej krawędzi:
twórczości i samobójstwa.
O świcie jestem znużony,
patrzę w okno i milczę.
Wtedy mi ciąży najmilsze,
smutne spojrzenie żony...
Parzy stopy warszawski beton,
i jest w tym wierszu coś złego...
Żyję sobie, jestem poetą,
diabli komu do tego.
II
Gdy oknem pełznie cisza martwa, gdy huczy puls, a wiersz się gmatwa, i nagle Jakaś groźna strofa uderzy w mózg jak katastrofa, gdy widzę krew i padam w otchłań, gdy cios za ciosem pada ślepo, gdy krzyczę nocy: - Przyjdź i pochłoń! - zamiera serce - wiem - to epos. A kiedy świt, jak sen dziecinny, błękitny, wonny i niewinny, we mgłach, w radości i w skowronkach wraz ze mną w niebie się zabłąka, gdy nagle blady kielich wiersza, jak lilia wodna, jaśmin, irys, rozkwitnie - wtedy brak powietrza, zamiera serce - wiem - to liryzm. III Od rana przez sen wiersz się kleci, Od rana śmigła w niebie furczą - otworzyć okno i polecieć we wczesną wiosnę, w radość, w twórczość! Błękitnoblada głąb - to marzec, a chmurki białe jak pierwiosnki. Córeczko miła, jak wymarzyć na łące nieba milsze piosnki?
Pierwiosnki w niebie, niezabudki,
nie będzie więcej śniegu z deszczem,
mijają chmurki świat malutki -
"Chodziła czapla po wysokiej desce,
mówić ci jeszcze?"
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz