Ryszard Grzyb, Szanowny panie, ten pomidor jest miękki, 1989
JA MAM NIEBIESKI KROK
ON ROK WYPUSZCZA Z RĄK
I mówi: "Tak
Jam jest ptak
Któremu niebios brak"
A ja skanduję: tyk, tyk, tak
i myślę sobie skrycie:
Tyś jest niebieski i kulawy ptak
wiszący na suficie.
Pod koniec brakło mu tchu
Nie w wierszu W płucach Wiersze
oddychały głęboko jeszcze w tym szpitalu gdzie
mnóstwo ludzi i dokąd
szmuglowałem mu wódkę Siedział
przy nim jego surowy przyjaciel i
nie pochwalał Zawsze
miał surowych przyjaciół którzy
uczyli go poezji polityki moralności Jeden
Łepek seter przyjmował
go bez korekty
To było życie
nierozważne karty wódka poezja
telefony po nocach szczerość z żył Byłem
jednym z tych kogo budził
oddech na linii Słuchaj
słuchaj teraz powiem ci To
nie było ważne kogo budził
była noc słuchawka konieczność Teraz
słuchaj powiem Oddech którego
nie umiałem nie umieliśmy zapewne dość dobrze
słuchać aż raptem
Odtąd myślę On
jest gdzieś w nocy Jego
oddech w ciemności i którejś
nocy rozlegnie się telefon Świat
chwyci za słuchawkę czarną
Bóg się rodzi, moc truchleje,
Pan niebiosów obnażony!
Ogień krzepnie, blask ciemnieje,
Ma granice Nieskończony!
Wzgardzony - okryty chwałą,
Śmiertelny - Król nad wiekami
A słowo Ciałem się stało
I mieszkało między nami.
Cóż masz niebo nad ziemiany?
Bóg porzucił szczęście twoje,
Wszedł między lud ukochany
Dzieląc z nim trudy i znoje:
Niemało cierpiał, niemało,
Żeśmy byli winni sami.
A słowo Ciałem się stało
I mieszkało między nami.
W nędznej szopie urodzony,
Żłób Mu za kolebkę dano.
Cóż jest, czym był otoczony?
Bydło, pasterze i siano.
Ubodzy! Was to spotkało
Witać Go przed bogaczami.
A słowo Ciałem się stało
I mieszkało między nami.
Potem i króle widziani
Cisną się między prostotą,
Niosą dary Panu w dani:
Mirrę, kadzidło i złoto.
Bóstwo to razem zmieszało
Z wieśniaczymi ofiarami!
A słowo Ciałem się stało.
I mieszkało między nami.
Podnieś rękę, Boże Dziecię,
Błogosław Ojczyznę miłą,
W dobrych radach, w dobrym bycie
Wspieraj jej siłą swą siłą.
Dom nasz i majętność całą
I Twoje wioski z miastami,
A słowo Ciałem się stało.
I mieszkało między nami.
Położył się Dyzio na łące,
Przygląda się niebu błękitnemu
I marzy:
Jaka szkoda, że te obłoczki płynące
Nie są z waniliowego kremu...
A te różowe -
Że to nie lody malinowe...
A te złociste, pierzaste -
Że to nie stosy ciastek...
I szkoda, że całe niebo
Nie jest z tortu czekoladowego...
Jaki piękny byłby wtedy świat!
Leżałbym sobie, jak leżę,
Na tej murawie świeżej,
Wyciągnąłbym tylko rękę
I jadł... i jadł... i jadł...".
Na całych jeziorach ty,
o wszystkich dnia porach ty.
W marchewce i w naci ty,
od Mazur do Francji ty.
Na co dzień,
od święta ty.
I w leśnych zwierzętach ty.
I w ziołach, i w grzybach
nadzieja, że to chyba ty.
We wróżbach i w kartach ty.
Na serio i w żartach ty.
W sezonie i potem,
przed ptaków odlotem,
na wielka tęsknotę ty,
zawsze ty.
A w kącie kto stoi ? Ja.
Kto się niepokoi ? Ja.
W kuchennym lufciku ja.
W paskudnym wierszyku ja.
A rozum kto traci ? Ja.
Kto łzą się bławaci ? Ja.
I kto czeka z pieczenią mazurską jesienią ? Ja.
Zielono od marzeń mych.
Na kładce i w barze, my.
Do pary, nie w parze,
bezsenni żeglarze.
Na całych jeziorach my,
jednak my
Bez Ciebie jestem tak smutny, jak kondukt w deszczu pod wiatr
Bez Ciebie jestem wyzuty z ochoty całej na świat
Bez Ciebie jestem nieładny bez żadnej szansy u pań
Bez Ciebie jestem bezradny, jak piesek co wypadł z sań
Bez Ciebie jestem za krótki na długą drogę przez świat
Bez Ciebie jestem malutki i wytłuc może mnie grad
Bez Ciebie jestem tak nudny, jak akademie "na cześć"
Bez Ciebie jestem tak trudny, że trudno siebie mnie znieść
Bez Ciebie jestem niepełny, jak czegoś ćwierć albo pół
Bez Ciebie jestem zupełny balon, łachudra i wół
Kimkolwiek jesteś włóż na siebie coś i rusz
Od stołu wstań z imienin wyjdź, zrezygnuj z dań i przyjdź
Przy Tobie będę pogodny, bo skąd bym smutek brać miał
Przy Tobie będę podobny strukturą torsu do skał
Przy Tobie będę upojny, jeżeli idzie o głos
Przy Tobie będę przystojny urodą silną jak cios
Przy Tobie będę subtelny, jak woń łubinu wśród pól
Przy Tobie będę tak dzielny, jak ten co zginął nam król
Przy Tobie będę artystą od wzruszeń duszy do łez
Przy Tobie będę z umysłu inteligentny jak bies
Przy Tobie w jednej osobie Efebem będę ja, bądź poetą, mędrcem...
A z kobiet - dużą blondyną Ty bądź!
Więc kim byś była, włóż na siebie coś i rusz!
Jeżeliś w śnie - z pościeli wyjdź, przeciągnij się i przyjdź.
Co noc, gdy juz nas nuda bezbrzeżna ogarnia, Gdy czczość jałową w myśli, w sercu pustkę mamy, Wypluwa nas na miasto knajpa lub kawiarnia I błądzimy bez celu po zamknięciu bramy. A potem: łomotanie czasem półgodzinne, Nim wreszcie stróż zaspany obudzić się raczy, I myśl: zabłądzić w końcu przed drzwi jakieś inne, Co prowadzą do "Lepiej" lub choćby "Inaczej".
Teresa Gierzyńska, bez tytułu [ z cyklu: o niej], fotografia 1979
Jeżeli o mnie chodzi – to ja już skończyłem.
Ja już skończyłem – a jak pani?
Jeżeli o mnie chodzi – to ja się odwracam.
Ja się odwracam do ciemnej ściany.
Jeżeli o mnie chodzi – to ja już wychodzę,
nim będę śmieszny i stary.
Jeżeli o mnie chodzi – to ja nie chcę prosić
o ochłap. Nie chcę prosić. Bohater umarły,
lecz nie uwiędły. Tak właśnie od teraz
proszę mnie rozpatrywać. Umarły – ale nie uwiędły
bohater. Owszem. Podoba mi się to.
Wzwód wymierzony w ciemność.
Ożywiam się tylko wtedy, gdy myślę o sobie
w tobie. (Przeproś!)
Kiedyś było inaczej, kiedyś było lepiej.
Kiedyś było inaczej, kiedyś było lepiej
- przed moją wielką wojną, na której poległem.
I nie ma odwrotu. (Przeproś! Przeproś!)
Ożywiam się tylko wtedy, gdy myślę o sobie.
Ożywiam się tylko wtedy, gdy myślę o sobie
w tobie. (Przeproś!)
Powiedzmy: mały hotel.
Powiedzmy: mały brudny hotel.
Powiedzmy: w Tczewie.
Wszystko jest w mózgu. Nigdzie więcej.
(Przeproś!)
Otdam wsiu duszu Oktiabriu i Maju no tolko liry miłoj nie otdam. Jesienin
My mówimy chór, oni - chor,
lecz jednaka jest tarcza i włócznia.
Rzucam kwiaty na tor.
Rzucam kwiaty na tor.
Rzucam kwiaty na tor,
którym przejeżdża rewolucja.
Że się komuś nie podoba, to cóż?
Tak jak my chcemy, Wisła popłynie.
Przemielemy ziarna polskich zbóż
w socjalistycznym młynie.
Socjalizm to słońce, mówię wam -
niech tam strzela w słońce zbir za zbirem.
Nasz Październik był w Lipcu. Jemu dam
nawet lirę.
Szczury w końcu same wyjdą z nor.
Nasza jest ziemia. Nasz firmament.
Rzucam kwiaty na tor,
którym przejeżdża rewolucja.
Panna roztropna.
Słońce sprawiedliwości.
Amen.
Błękitnobluzi,
rwijcie
za oceany!
Zali się pancernikom na redzie
stępiły dzioby ze stali?
Niech się brytyjski lew pręży,
niech ostrą koroną olśniewa −
Komuny nikt nie zwycięży!
Lewa!
Lewa!
Lewa!
Za górą klęsk błyszczą zorze,
słoneczny kraj czeka nowy.
Za głód, za moru morze,
niech zadudni nasz krok milionowy!
Choć najemna otacza nas banda,
choć nas potok stalowy zalewa,
nie zadusi Sowietów Ententa!
Lewa!
Lewa!
Lewa!
Zali wzrok orli zgaśnie?
Czyż ulegniemy w walce?!
Ciaśniej
ściśnijcie światu na gardle
proletariatu palce!
Naprzód pierś podaj nagą,
niech flaga na niebo zawiewa!
Kto tam znów rusza prawą?
Lewa!
Lewa!
Lewa!
Przeglądam w myśli wszystkich mych przyjaciół twarze
I myślę sobie, och, psiakrew! czyż wszyscy są gówniarze?
Ach, nie! Jest kilku wiernych, z tymi pojechałbym nawet do Kielc.
A reszta? Ach, reszta, to jest gówno, proszę pani, wprost na szmelc.
Pytacie mnie, czemu do Kielc, a nie do Afryki lub na Borneo?
O, tam łatwiej przyjacielem być wśród tropikalnych puszcz,
Niż gdy za ścianą woła ktoś: puszcz mnie pan, ach, puszcz,
A pluskwy, ach, nietropikalne, mnożą się jak w aparacie tym "Roneo".
O, tak w ohydnej wszawości małego miastka,
Gdy metafizyk głąb wypiera dowolna wprost namiastka,
Gdzie zamiast uczuć wszelkich są tylko jakieś marne substytuty,
A miłość dają tylko, ach, nieszczęsne prostetuty
(Bo krzywych zabrakło już),
A syf i tryper biegną w krok tuż, tuż,
Gdzie zwykła dorożkarska buda zastąpi wszelkie narkotyki świata,
I gdzie jedyne piękno jest: na zgniłych domkach jakaś, proszę pani
wieczorna, ta tak zwana, ach, poświata,
I to wszystko na tle zupełnej nędzy
W smrodzie u jakiejś gospodyni potwornej wprost jędzy,
W ciągłej niepogodzie, co lepsza jest od słońca,
Bo wtedy wszystko zda się bliskim już, ach, końca -
Tak sobie wyobrażam Kielce, symbol, jako szczyt ohydy,
Jak jakiś Paramount najgorszej małomiasteczkowej brzydy.
A może piękne to jest, ach, miasteczko, ach, i nawet miłe
I niełatwo jest w nim złapać nawet kiłę...
W każdym razie tam przyjacielem być i w tych warunkach
Trudniej jest niż w afrykańskich najpiekielniejszych wprost stosunkach.
Gdy człowiek gębą sra,
A tyłkiem podpatruje obroty gwiazd i mgławic dalekich spirale,
Gdy mu muzyczka skądsiś gra,
A on gdzieś przy powale wydusza miliony pluskwich gwiazd,
Gdy beznadziejność dusi jak ohyda iśmierdząca zmora,
Gdy człowiek sobie siebie widzi jak cuchnącego własnym sosem, ach,
potwora -
Może to wszystko przejdzie, ach, a może nie,
W każdym razie to jest wszystko bardzo fe.
A do tego napisane nie krwią, a gównem, bardzo źle.
Ja nie chcę tego, nie, nie, nie!
I nie chcę, potąd mam już ich,
Przyjaciół mych, gówniarzy tych.
Wolę bydło wprost, koty, nie mówiąc o psach,
Robaki, pluskwy, jakieś automaty,
Nawet takie, jak na stacjach, choć bez twarzy,
Co nie mają ni mamy ni taty,
Bo wiem, że kot nie kłamie miaucząc,
A pies swym szczekaniem,
Że krowa mi nie siknie witriolejem w pysk, tylko mlekiem,
Że pluskwa... ale szkoda gadać, proszę pani,
Że świat się roi od drani.
Że, gdy, na przykład, w automat włożę groszy pięć,
To wyjdzie mi na pewno czekoladka,
A nie kłamliwa mowa, brechnia obłudna i już zbyt, wprost nader hadka
W swym śliskim kłamstwie,
W zaczajonej za nim złośliwości, chęci krzywdy
I zlekceważenia, ach, i zwykłym chamstwie.
Automat nie będzie obśliniać mnie i dusić aż do bólu rąk mych z czułości,
A potem za plecami, albo i przed, to wolę nawet już, robić małych
obrzydliwości,
W imię jakichś urojonych zalet i cnót
Czekając na swego wniebowzięcia już za życia cud -
Bo on jest taki dobry, ach, i doskonały,
Że nie wiadomo już, czy nawet on oddaje kały...
Może on nie sra i nie robi pipi,
Tak, ścierwo, doskonały jest,
Że w samo piękno zamienia się jego najpospolitszy gest:
Jakieś dłubnięcie w nosie,
Czy umazanie ręki w jakimś własnym sosie,
Co lepszy jest od majonezu,
Gdy organ, co go wydaje, piękniejszy od świątyni Diany jest z Efezu...
I tak nie znoszę w ogóle obłudnych gówniarzy,
Ale gdy mymi przyjaciółmi jeszcze śmieli być
I potem się zdemaskowali
- Tym gorzej, jeśli się w gówniarstwie swym tak długo dekowali -
To taki mnie porywa wstyd, że mi jest z tym wprost nie do twarzy!
Precz ode mnie, gatunku wraży!
Niech mi się nie śmie żaden z was nawet śnić,
Bo będę pluć jak Arab i bić!
Niech mi się o nim nigdy więcej najlżej nawet nie zamarzy,
Bo wszystkich razem w kupie
Zwalę czym popadło - dla ekonomii - po olbrzymiej wspólnej dupie.
A kiedy będę bezrobotny,
moja maleńka śpiewna żono,
włożysz kapelusz swój niemodny
i suknię starą, poplamioną.
Ja mam lornetkę w głębi szafy
I rumu resztkę dla rozgrzewki.
Ach, przecież wiem, że ty potrafisz
zrobić obiad z jednej marchewki.
I nikt nie będzie się wybierał
do nas, ni dzwonił, ani pytał...
wreszcie - pocałuj Goldfedera,
Kolasińskiego albo Szmyta.
Pójdę! ach, czemu nie? wiadomo:
Życie to życie, nie przelewki.
Pójdę, jak w transie za oskomą...
Dwa większe rumy dla rozgrzewki!
Goldfeder siedzi na swym kółku:
telefon, brzuch, co się wypina,
biała kawusia z białą bułką.
A ja tak stoję, jak brzezina.
Ach, telefony, telefony!
Człowiek się wstydzi, człowiek się wstydzi.
Nie jestem przecież święty Idzi...
- Pan ma nie tylko nos czerwony,
ale coś więcej. To się widzi.
Ja - takie małe, brzydkie słówko
(człowiek jest słaby, ale krewki)...
- Uszanowanie! - i taksówką...
Dwa większe rumy dla rozgrzewki.
Ach, te podróże, te podróże!
To mżenie lamp w automobilach!
Potem dla żony cztery róże -
I to milczenie, i ta chwila.
I zapach mydła, piekło balii,
duet z posłańcem i z portierem...
A ja bełkoczę: Szmyt w Australii,
wyjechał razem z Goldfederem.
No nic! No nie płacz - spójrz, to stokroć,
ach, nie - to róże. Nie - to storczyk.
A rano źle, a rano mokro -
w południe można spać na dworcu....
Można mieć małe zamarznięte pięści.
I gdzie popatrzysz, tam twój kraj.
Bo bezrobocie to jest nieszczęście,
a praca w firmie - czysty raj!
Już był w ogródku, już witał się z gąską;
Kiedy skok robiąc wpadł w beczkę wkopaną,
Gdzie wodę zbierano;
Ani pomyślić o wyskoczeniu.
Chociaż wody nie było i nawet nie grząsko:
Studnia na półczwarta łokcia,
Za wysokie progi
Na lisie nogi;
Zrąb tak gładki, że nigdzie nie wścibić paznokcia.
Postaw sięż teraz w tego lisa położeniu!
Inny zwierz pewno załamałby łapy
I bił się w chrapy,
Wołając gromu, ażeby go dobił:
Nasz lis takich głupstw nie robił;
Wie, że rozpaczać jest to zło przydawać do zła.
Zawsze maca wkoło zębem,
A patrzy w górę; jakoż wkrótce ujrzał kozła,
Stojącego tuż nad zrębem
I patrzącego z ciekawością w studnię.
Lis wnet spuścił pysk na dno, udając, że pije;
Cmoka mocno, głośno chłepce
I tak sam do siebie szepce:
"Oto mi woda, takiej nie piłem, jak żyję!
Smak lodu, a czysta cudnie.
Chce ini się całemu spłukać,
Ale mi ją szkoda zbrukać,
Szkoda!
Bo co też to za woda!"
Kozioł, który tam właśnie przyszedł wody szukać:
"Ej! - krzyknął z góry - Ej, ty ryży kudła,
Wara od źródła!"
I hop w dół. Lis mu na kark, a z karku na rogi,
A z rogów na zrąb i w nogi,
Leży przy moim boku udaje że śpi czy coś ładnego zostanie z tych zniszczeń? już zabiliśmy wszystko jasne ćmy szyb dotykają z obu stron tym czasem cicho sto razy zaznaczała że mnie nie chce wypróbowałem jednak wszystkie męskie sposoby jest jest przy moim boku na cudzym tapczanie przegrała zwyciężyła zwyciężyłem przegrałem leży ubrany usiadłem daleko siedzę i palę papierosa patrzę przewrócone stłuczone dwie szklanki z herbatą popielniczka a w niej dwa długie niedopałki kiedy otworzy oczy ja otworzę ogień!!!!
Prą! Dębowe wrota wywalili, Wysadzili z zawiasów zawory, Rozśpiewali się, roztańczyli, Ni to larwy, ni zapustne zmory, Umaili kwiatami kędziory, Aj, pili snadź! dużo pili!
Dmą w piszczałki, tną w grube bastele, Sowizdrzały, łokietki, poczwary, Chochlik, Świstak i Boruta stary, Pan Twardowski i wiedźma na mietle, Żydy, pany, mieszczany i chłopy, Kuse fraki i szerokie popy!
A na przedzie kompanii ochoczej Marchołt gruby a sprośny się toczy, Podryguje, opasły, a sapie, Z tłustej brody małmazja mu kapie, Kwiczy, bestia, tańcząc, wywijając, Dylu dylu na badylu grając!
A witajcież mi, goście mili! A bywajcie mi, śmieszki-wesołki! Hej, pachołki, w rząd ustawić stołki, Będziem jedli, będziem miody pili, A witacieże mi, goście mili! Racz do izby, kochany Marchołcie!
Chrzciny u mnie! Chłopak – niech go katy, Tłuścioch pulchny, czerwony, pyzaty, Patrzcie – leży: ślipska wybałuszył, A nadąsał się czegoś, napuszył, Mam ja tęgi frasunek z mołojcem! Hej Marchołcie, bądź mu chrzestnym ojcem!
Śmiał się głośno, kiedy się narodził, A na czole maił wieniec różany; Mleka nie chce – wina piłby dzbany! Ksiądz dobrodziej oglądać go chodził, Mówił, że się Antychryst narodził: Na świat przyszedł – pomyślcie – pijany!
Ksiądz nie ochrzcił – wy mi go ochrzcijcie! Toć sto pociech będziem mieli z synem! A za zdrowie jego mocno pijcie, A pokropcie go święconym winem, A wykąpcie go w miodnej kąpieli! Herasz diabłu i świętoszkom w Rzymie! Hulaj dusza! Niech świat się weseli! Dionizy będzie mu na imię!
Zuzanna Janin, Widziałam swoją śmierć, 2003
Oto macie ideał człowieka,
podług waszych pojęć moi drodzy.
Uśmiechnięty. Nie klnie. Nie narzeka.
I nikomu nie stoi już w drodze.
Samolubstwa w nim nie odnajdziecie,
które z bólem stwierdzacie u bliźnich.
Piędzi miejsca nie zajmie wam w świecie.
Jeszcze ziemię wam sobą użyźni.
Żony wasze już go nie nęcą.
Wół ni osioł, ani żadna z rzeczy…
Obojętny. Uroczysty nieco.
I niczyim już głupstwom nie przeczy.
Co miał – rozdał, z wolą czy bez woli.
Nawet zrzekł się swej powietrza części.
Niech więc wieniec uznania okoli,
ten ideał bez krwi i bez pięści.
Bez pragnienia, bez buntu, bez siły,
bez pokory, namiętności, pychy!
- Cnót obrazie, moralistom miły,
nie zwycięzco, a ustępco cichy!
Takim chciałabyś widzieć każdego,
czujna Cnoto, dewotko zgorszona!
Bez zarzutu, dalekim od złego,
i pachnącym jak świeca zgaszona.
Złóż błogiemu dygi i pokłony
i oddreptaj, pokrzepiona skrycie,
pełna wzgardy dla nieuciszonych,
płomienistych, niebezpiecznych życiem!
Grzechy ludzkie, żywe, gorączkowe,
pochwalone bądźcie tym wierszem!
Żyjcie myślą, uczynkiem i słowem,
od krwi tęższe i od serca szersze.
Gdy śródlistne trzepoty gilów i jemiołuch Zmącą ciszy cmentarnej ustrój niezawisły- Cień z trudem z zaniedbanej wychodzi mogiły, Cały w rdzach i liszajach-podziemny kocmołuch.
Słońce, grzejąc zmarłego, roztrwania po trawie Złote krzty-złote supły i złote podłużki, A on zmysłem nicości wyczuwa jaskrawie, Jak śmierć w słońcu-w kształt nikłej maleje śmiertuszki...
Niezbyt pewny swej jawy i ufny snom niezbyt- Spogląda oczodołów próżnicą wierutną W obłoków napuszyście wybujały Bezbyt, Poza którym nic nie ma, prócz tego, że smutno...
Lecz on smutek w pośmiertnej przekroczył podróży, Pierś wzbogacił weselem nowego żywota, A gdy mu nieśmiertelność zbyt modro się dłuży- Tka snowi wieczystemu wezgłowie ze złota!...
Zazdroszczę mu bo duszę do trosk ma niezdolną, Nie wie, co to jest-nędza i żal i pustkowie, Poznał przepych tajemnic! Niech wszystko opowie, Bo już czas! Bo już dłużej przemilczeć nie wolno!
Lecz w chwili, gdy chcę zwiewne zadać mu pytania, O słonecznych utrudach, o gwiezdnych mozołach, Widzę nagle, jak blednąc męczeńsko się słania Ten zagrobowych ran pleśnią pokryty biedołach!...
W gęstwinie-cieniścieje bezludzie i lśni tam Zejście nieba na ziemię do drzew na uboczu- A ja patrzę w mrok jego spustoszałych oczu I nie pytam już o nic... Już o nic nie pytam
Zapach wody, zielony w cieniu, złoty w słońcu,
W bezwietrzu sennym ledwo miesza się, kołysze,
Gdy z łąk koniki polne w sierpniowym gorącu
Tysiącem srebrnych nożyc szybko strzygą ciszę.
Z wolna wszystko umilka, zapada w krąg głusza
I zmierzch ciemnością smukłe korony odziewa,
Z których widmami rośnie wyzwolona dusza…
O, cóż jest piękniejszego niż wysokie drzewa!
Komar, niewielkie licho, lecz bardzo czupurne,
Wyciągnąwszy różeczki i skrzydła poczwórne,
I żądełko krwi chciwe, latał ponad śpiącym
I "Krwi, krwi, krwi, krwi!" wołał głosem bzykającym.
"Drżyj, człowieku, wybiła ostatnia godzina,
Jestem Marat owadów, lotna gilotyna".
Az przebudził się człowiek, czatował po głosie
I za pierwszym ukłuciem pac, zabił na nosie.
Szedł z nieboszczykiem w okno, nie mógł znaleźć śladów
Tej lotnej gilotyny, Marata owadów,
Człowiek, gniotąc go w palcach: "Nie budź śpiących, bracie,
Atomie terroryzmu, owadów Maracie
Kiedyś tak małe licho, nie rób tyle krzyku,
A kiedy chcesz ukąsić, kąsajże bez bzyku.
Jeśli ci krwi potrzeba, gdzie chcesz nos mi wtykaj,
Tylko, kiedyś tak mały, kąsaj, a nie bzykaj".