czwartek, 30 grudnia 2010

Aleksander Wat - [Ja mam niebieski krok]

Ryszard Grzyb, Szanowny panie, ten pomidor jest miękki, 1989


JA MAM NIEBIESKI KROK
ON ROK WYPUSZCZA Z RĄK
I mówi: "Tak
Jam jest ptak
Któremu niebios brak"
A ja skanduję: tyk, tyk, tak
i myślę sobie skrycie:
Tyś jest niebieski i kulawy ptak
wiszący na suficie.

środa, 29 grudnia 2010

Wiktor Woroszylski - Władysław Broniewski

Wilhelm Sasnal, Broniewski, 2004

Pod koniec brakło mu tchu
Nie w wierszu W płucach Wiersze
oddychały głęboko jeszcze w tym szpitalu gdzie
mnóstwo ludzi i dokąd
szmuglowałem mu wódkę Siedział
przy nim jego surowy przyjaciel i
nie pochwalał Zawsze
miał surowych przyjaciół którzy
uczyli go poezji polityki moralności Jeden
Łepek seter przyjmował
go bez korekty

To było życie
nierozważne karty wódka poezja
telefony po nocach szczerość z żył Byłem
jednym z tych kogo budził
oddech na linii Słuchaj
słuchaj teraz powiem ci To
nie było ważne kogo budził
była noc słuchawka konieczność Teraz
słuchaj powiem Oddech którego
nie umiałem nie umieliśmy zapewne dość dobrze
słuchać aż raptem

Odtąd myślę On
jest gdzieś w nocy Jego
oddech w ciemności i którejś
nocy rozlegnie się telefon Świat
chwyci za słuchawkę czarną

sobota, 25 grudnia 2010

Franciszek Karpiński - Pieśń o narodzeniu Pańskim (albo Bóg się rodzi)

Botticelli, Mistyczne narodziny

Bóg się rodzi, moc truchleje,
Pan niebiosów obnażony!
Ogień krzepnie, blask ciemnieje,
Ma granice Nieskończony!
Wzgardzony - okryty chwałą,
Śmiertelny - Król nad wiekami
A słowo Ciałem się stało
I mieszkało między nami.



Cóż masz niebo nad ziemiany?
Bóg porzucił szczęście twoje,
Wszedł między lud ukochany
Dzieląc z nim trudy i znoje:
Niemało cierpiał, niemało,
Żeśmy byli winni sami.
A słowo Ciałem się stało
I mieszkało między nami.

W nędznej szopie urodzony,
Żłób Mu za kolebkę dano.
Cóż jest, czym był otoczony?
Bydło, pasterze i siano.
Ubodzy! Was to spotkało
Witać Go przed bogaczami.
A słowo Ciałem się stało
I mieszkało między nami.


Potem i króle widziani
Cisną się między prostotą,
Niosą dary Panu w dani:
Mirrę, kadzidło i złoto.
Bóstwo to razem zmieszało
Z wieśniaczymi ofiarami!
A słowo Ciałem się stało.
I mieszkało między nami.


Podnieś rękę, Boże Dziecię,
Błogosław Ojczyznę miłą,
W dobrych radach, w dobrym bycie
Wspieraj jej siłą swą siłą.
Dom nasz i majętność całą
I Twoje wioski z miastami,
A słowo Ciałem się stało.
I mieszkało między nami.

poniedziałek, 20 grudnia 2010

Weronika Lewandowska - noccc


 


noc
koc
świerszcze jeszcze
nie mieszcze się
w mieście

duszne mokre jest powietrze
uciekam ściekam po skórze
po wodę
łyk łyk łyk
kosmyk moich włosów w twoich ustach

noc koc splot naszych ciał
samolot spadający meteor

zboża łoża nas noszą
kołyszą
unoszą ponoszą i jesteś
w moich objęciach
ujęciach

bez pojęcia dla tych
którzy nie spróbowali
uchwycić w oku dali
oddali ich krótkowzroczność
lekkonośność nas wsysa
wysyła daleko

i jeszcze swierszcze
noc noc noc
koc koc
nic nas nie trzyma
wszystko nas unosi
ponosi ponosi dotyk
kosmyk moich włosów w twoich ustach

czas ustał
ustał na ustach
w długim pocałunku
trunku moim trunku
trunku moim trunku


winnym tylko słodyczy
winnym słodkim półwytrawnym
sprawnym gestem mnie łapiesz
gdy potykam się po drodze
boso
 roso mnie orzeźwiasz
otrzeźwiasz jak światło w oknie domu
nikomu ani słowa
nie jestem na to jeszcze gotowa

przemykamy na górę
chmurę mam w sobie
opadam na podłogę
opadam na niego
opadam na niebo
opadam opadam nieopodal
dali co to zaczęła
poczęła nas popchnęła mnie do
ciebie

noc koc
noc i jeszcze świerszcze szeleszczą
ciszą


opuszczam się na jedną noc
opuszczam się na koc
opuszczam się samą na jedną podróż
wzdłuż i wszerz ciebie



noc
noc noc noc noc
bliska
końca
noc

 świt
świst
świst

noc
dzień dżwoni
dzień dzień dzień
dzień dzień dzień
dzień dzień dzień
dzień/noc
dzień/noc
dzień/noc
dzień

04.08.06

piątek, 17 grudnia 2010

Julian Tuwim - Dyzio marzyciel

Michelangelo Merisi da  Carravagio, Bachus

Położył się Dyzio na łące,
Przygląda się niebu błękitnemu
I marzy:
                  Jaka szkoda, że te obłoczki płynące
                  Nie są z waniliowego kremu...
                  A te różowe -
                  Że to nie lody malinowe...
                  A te złociste, pierzaste -
                  Że to nie stosy ciastek...
                  I szkoda, że całe niebo
                  Nie jest z tortu czekoladowego...
                  Jaki piękny byłby wtedy świat!
                  Leżałbym sobie, jak leżę,
                  Na tej murawie świeżej,
                  Wyciągnąłbym tylko rękę
                   I jadł... i jadł... i jadł...".

wtorek, 14 grudnia 2010

Agnieszka Osiecka - Na całych jeziorach ty



Na całych jeziorach ty,
o wszystkich dnia porach ty.
W marchewce i w naci ty,
od Mazur do Francji ty.
Na co dzień,
od święta ty.
I w leśnych zwierzętach ty.
I w ziołach, i w grzybach
nadzieja, że to chyba ty.
We wróżbach i w kartach ty.
Na serio i w żartach ty.
W sezonie i potem,
przed ptaków odlotem,
na wielka tęsknotę ty,
zawsze ty.

A w kącie kto stoi ? Ja.
Kto się niepokoi ? Ja.
W kuchennym lufciku ja.
W paskudnym wierszyku ja.
A rozum kto traci ? Ja.
Kto łzą się bławaci ? Ja.
I kto czeka z pieczenią mazurską jesienią ? Ja.
Zielono od marzeń mych.
Na kładce i w barze, my.
Do pary, nie w parze,
bezsenni żeglarze.
Na całych jeziorach my,
jednak my

Jeremi Przybora - Bez ciebie

Śpiewa Michnikowski


Bez Ciebie jestem tak smutny, jak kondukt w deszczu pod wiatr
Bez Ciebie jestem wyzuty z ochoty całej na świat
Bez Ciebie jestem nieładny bez żadnej szansy u pań
Bez Ciebie jestem bezradny, jak piesek co wypadł z sań
Bez Ciebie jestem za krótki na długą drogę przez świat
Bez Ciebie jestem malutki i wytłuc może mnie grad
Bez Ciebie jestem tak nudny, jak akademie "na cześć"
Bez Ciebie jestem tak trudny, że trudno siebie mnie znieść
Bez Ciebie jestem niepełny, jak czegoś ćwierć albo pół
Bez Ciebie jestem zupełny balon, łachudra i wół

Kimkolwiek jesteś włóż na siebie coś i rusz
Od stołu wstań z imienin wyjdź, zrezygnuj z dań i przyjdź

Przy Tobie będę pogodny, bo skąd bym smutek brać miał
Przy Tobie będę podobny strukturą torsu do skał
Przy Tobie będę upojny, jeżeli idzie o głos
Przy Tobie będę przystojny urodą silną jak cios
Przy Tobie będę subtelny, jak woń łubinu wśród pól
Przy Tobie będę tak dzielny, jak ten co zginął nam król
Przy Tobie będę artystą od wzruszeń duszy do łez
Przy Tobie będę z umysłu inteligentny jak bies
Przy Tobie w jednej osobie Efebem będę ja, bądź poetą, mędrcem...

A z kobiet - dużą blondyną Ty bądź!

Więc kim byś była, włóż na siebie coś i rusz!
Jeżeliś w śnie - z pościeli wyjdź, przeciągnij się i przyjdź.

sobota, 11 grudnia 2010

Władysław Broniewski - O Kalifie

To przez ciebie ten wiersz -
chyba już wiesz?

Paliłem z Kalifem nargile,
zachciało się odejść na chwilę,
a Kalif nie myśląc długo,
uciął głowę, przyprawił drugą.

W tej drugiej głowie nic więcej
prócz kwiatów stu Barwistanów.
Chcesz ściąć, to zetnij i nie zamęczaj,
ale się jeszcze zastanów

Jan Lechoń - [Co noc, gdy już nas nuda bezbrzeżna ogarnia]

Co noc, gdy juz nas nuda bezbrzeżna ogarnia,
Gdy czczość jałową w myśli, w sercu pustkę mamy,
Wypluwa nas na miasto knajpa lub kawiarnia
I błądzimy bez celu po zamknięciu bramy.

A potem: łomotanie czasem półgodzinne,
Nim wreszcie stróż zaspany obudzić się raczy,
I myśl: zabłądzić w końcu przed drzwi jakieś inne,
Co prowadzą do "Lepiej" lub choćby "Inaczej".

Stanisław Wyspiański, Chochoły,

wtorek, 30 listopada 2010

Maria Pawlikowska-Jasnorzewska - Do śniegu

Zygmunt Waliszewski, Pejzaż zimowy z chatą, 1924



















Śniegu,
Baranku Boży!
Gładzisz grzechy świata
I białymi lokami brzydotę rozmiatasz…
Wkoło igra iskrami pogoda szczęśliwa,
A ty klęczysz –
I śmietnik
Piersiami zakrywasz.

środa, 24 listopada 2010

Maria Pawlikowska-Jasnorzewska - Najpiękniejszy sen

Marian Eile, Ptaszek Marii Jasnorzewskiej, seria "Zwierzęta naszych literatów"





Wczoraj śnił mi się znów, dla odmiany,
najpiękniejszy mój sen – niezrównany! –
o pływaniu w powietrzu jak w wodzie.

Ludzie ze snu nic o tym nie wiedzą.
wciąż się szczycą postępem i wiedzą
i są z prawem grawitacji w zgodzie.

Siedzę z nimi, piję czarną kawę,
omawiamy rzeczy nieciekawe,
wychwalamy jakąś panią okropną…

Nagle strącam talerzyk i ciastko,
skaczę na stół, ręce składam spiczasto
i wypływam przez otwarte okno.

W niebie czystym jak turkus i diament
słyszę z dołu dochodzący lament,
krzyk, że diabeł mnie porwał w powietrze!

Tłum ponury zalega ulice –
zapalają kadzidło, gromnice –
widzę twarze od papieru bledsze.

Więc odpływam coraz dalej i dalej,
bryły wiatru roztrącam jak fale,
zaśmiewając się z głupiej parafii –

Z sercem twardym, unarzanym dumnie,
że tej sztuki nikt prócz mnie nie umie –
każdy patrzy, a nikt nie potrafi.

Odpoczywam na drzewnych wierzchołkach
i w obłokach udaję aniołka,
choć policjant z dołu na mnie woła.

I znów pływam najnowszą metodą,
wzdycham piersią niestrudzoną, młodą
i jaskółki odgarniam znad czoła.

Potem w dali doganiam pilota,
co się w chmurach koziołkuje i miota,
głową na dół, wśród wspaniałych skrętów.

Ścigam jego samolot po niebie –
aż mnie wciąga silną ręką do siebie,
jak syrenę, co się czepia okrętu.

O nie całuj, nie całuj, pilocie!
nie ogarniaj mnie ramieniem w locie,
bo za prędko spadniemy na ziemię.

Twarz masz słodką, brązową i świętą,
ascetyczną jak mnich z quattrocento,
szczęście moje pod Twym skrzydłem drzemie.

A wieczorem powracam piechotą –
siadam w domu pod żarówką złotą,
jakby nigdy nic nie było zaszło.

Wszyscy siedzą, uroczyści ogromnie,
obrażeni, nikt nie mówi do mnie –
przecierają okulary i kaszlą.

[z tomiku: Cisza leśna]

Maria Pawlikowska-Jasnorzewska - Tytoń

I tylko pytanie, jak na imię było  temu Księżycowi




















Zadrżały kwiaty tytoniu, bo księżyc wschodzi.
Wstają. Chcą się bez granic wydłużyć, wyprężyć.

Piją puste powietrze, które wieczór gwiazdami słodzi,
zanim w usta spłynie im księżyc.

Coraz bledsze, czynią wonny zamęt
i całe się w rosach trzęsą,
wpatrzone uparcie w firmament,
jak lwy w strażnika niosącego mięso.

[ z tomiku: Cisza leśna 1928 ]

Andrzej Bieły - Stacja


Błysk lamp w dworcowym barze.
Kołysząc epoletem
W czcigodnym wieku starzec
Boryka się z kotletem.

Dama u jego boku
Prawi miłe żarciki
I z kokieterią w oku
Macha sakwojażykiem.

A tam: minąwszy tory,
On idzie pochylony.
Migają semafory
Oczkiem kociozielonym.

W piersi jakby wiew mrozu:
Nie ma gdzie iść… Cóż pocznie?...
Wpatrz się w cień parowozu,
Który majaczy mrocznie!

Głodnemu żyć niełatwo,
A nikt go nie przyganie.
Spójrz: stacja w mroku platform
Zapala już latarnie.

Tu z baru – jeden, z drugi –
Wyszli, by przejść się nocą.
Do tych okien z szarugi
Podejdź, niech zadygocą!

Siecz mgłą, deszczowa poro –
Ostrzej, dotkliwej, wilgniej!
Ty, niepewności zmoro,
Nocą do szyb ich przylgnij!

Tor biegnie w noc głęboką
Poprzez krzewów listowie,
Gdzie w dali błysło oko,
Gdzie ciemność i pustkowie.

Droga wolna – wzniósł ramię
Semafor. Gwiazd rubiny
Krzewy tną gałązkami,
Blask się sypie na szyny.

I on ku szynom skoczył,
Przypadł do jasności.
A pociąg się przetoczył
Przez chrzęst miażdżonych kości.

Tam, tam – w tę noc głęboką,
Torami, skroś listowie.
Tam w dali błysło oko,
Tam ciemność i pustkowie.

A tu, w dworcowym barze,
Kołysząc epoletem
W czcigodnym wieku starzec
Boryka się z kotletem.

A tu Ormianin dalej
Z zadowoloną miną
Cygaro z wolna pali,
Syci się grenadyną.

Siecz mgłą, deszczowa poro –
Ostrzej, dotkliwiej, wilgniej!
Ty, niepewności zmoro,
Nocą do szyb ich przylgnij!

1908
Sieriebanyj Kołodieź

                                     Tłum. Józef Waczków

Andrzej Bieły - Na szynach

                                                                Kublickiej-Piottuch

Oto noc ciemną piersią
                                             przylgnęła
Ku zwiędniętych krzaków
                                              rodzinie.
W mroku nocy już utonęła
Telegrafu sieć na równinie.

Zastygła już chłodna i dzika
Kałuż wśród świeżych kolein
I całuje chłód października
Moje palce pośród zawiei.

I młodość i przywiązanie
Minęły, jak sen się rozwiały.
Sam jestem i ciąży jak kamień
Od dawna ta służba bez chwały.

Czy pośród skarg i wyklinań
Spędzę życie zbędne i liche?
Więc oto się kładę na szynach,
Przytaiłem się, milczę, ucichłem.

Zmrużyłem oczy, lecz łzami
Zwilżyły się oczy znużone.
Wtem w twarz moją zrytą
                                               troskami
Semafor wbił igły zielone.

Ujrzałem błysk ledwo widoczny,
Przeciągle gwizdnęła maszyna.
Nad nikłą brzeziną wśród nocy
Kosmaty dym krążyć zaczyna.

1908 Moskwa
Tłum. Włodzimierz Słobodnik

piątek, 12 listopada 2010

Leopold Staff - Słowik



 


Carel Fabritius, Czyżyk, 1654

                                                           
W przyjaciół miłych gronie
Dziewczyna w wieczornym salonie
Wiosennym głosem,
Nutą słowiczą,
Śpiewała z miłosną słodyczą,
Z majowym patosem.


Wszyscy słuchali
I gdy śpiewaczka usta otwarła
Tsuguharu Foujita, Autoportret z kotem
W perlistej gamie,
Co w serce wnika,
Kot, co się zakradł do sali,
Skoczywszy jej na ramię
Zajrzał do gardła.
Szukał słowika.











wtorek, 9 listopada 2010

Marcin Świetlicki - Małżowina

Teresa Gierzyńska, bez tytułu [ z cyklu: o niej], fotografia 1979
Jeżeli o mnie chodzi – to ja już skończyłem.
Ja już skończyłem – a jak pani?
Jeżeli o mnie chodzi – to ja się odwracam.
Ja się odwracam do ciemnej ściany.

Jeżeli o mnie chodzi – to ja już wychodzę,
nim będę śmieszny i stary.
Jeżeli o mnie chodzi – to ja nie chcę prosić
o ochłap. Nie chcę prosić. Bohater umarły,

lecz nie uwiędły. Tak właśnie od teraz
proszę mnie rozpatrywać. Umarły – ale nie uwiędły
bohater. Owszem. Podoba mi się to.
Wzwód wymierzony w ciemność.



                                                          97 [ z tomiku: Pieśni profana]

Marcin Świetlicki - Przeproś!

Christian Schad, Portret dr-a Hausteina, 1928

Ożywiam się tylko wtedy, gdy myślę o sobie.

Ożywiam się tylko wtedy, gdy myślę o sobie
w tobie. (Przeproś!)

Kiedyś było inaczej, kiedyś było lepiej.
Kiedyś było inaczej, kiedyś było lepiej
- przed moją wielką wojną, na której poległem.
I nie ma odwrotu. (Przeproś! Przeproś!)

Ożywiam się tylko wtedy, gdy myślę o sobie.
Ożywiam się tylko wtedy, gdy myślę o sobie
w tobie. (Przeproś!)

Powiedzmy: mały hotel.
Powiedzmy: mały brudny hotel.
Powiedzmy: w Tczewie.
Wszystko jest w mózgu. Nigdzie więcej.
(Przeproś!)

A

teraz

odwróć się do ściany

i

zaśnij.

A teraz

odwróć się do mnie

i przeproś,

przeproś…



                                                                                  96 [z tomiku: Pieśni profana]

poniedziałek, 8 listopada 2010

Anatol Stern - Ziemia na lewo


Mieczysław Szczuka, Ziemia na lewo, opracowanie graficzne wspólnego tomu A. Sterna i B. Jasieńskiego, 1924 r.

ziemia - czarna kula z brauninga
wycelowana w niebieski brzuch
ziemia - charlie na skating ringu
który łoskotem się opił aż spuchł

ziemię w lewo płonącą nawą
pchnij w obrót wokół motorów słońc!!
dosyć dotąd toczyła się w prawo!
prawo dziś strzaskaj i z tronu strąć!

ziemia - matka rewolucjonistka
nadziana na ostre bagnety traw
ziemia - ogier z pianą u pyska -
finisz biegu dżokeju słów sław

nic to że mussolini z niesławą
w rajtarski apenin chowa się but!
lewo się dzisiaj toczy na prawo!
na wschód i zachód - na zachód i wschód!

niedziela, 7 listopada 2010

Konstanty Ildefons Gałczyński - Kwiaty na tor

                           Otdam wsiu duszu Oktiabriu i Maju
                           no tolko liry miłoj nie otdam. 
                          Jesienin
My mówimy chór, oni - chor,
lecz jednaka jest tarcza i włócznia.
Rzucam kwiaty na tor.
Rzucam kwiaty na tor.
Rzucam kwiaty na tor,
którym przejeżdża rewolucja.

Że się komuś nie podoba, to cóż?
Tak jak my chcemy, Wisła popłynie.
Przemielemy ziarna polskich zbóż
w socjalistycznym młynie.

Socjalizm to słońce, mówię wam -
niech tam strzela w słońce zbir za zbirem.
Nasz Październik był w Lipcu. Jemu dam
nawet lirę.

Szczury w końcu same wyjdą z nor.
Nasza jest ziemia. Nasz firmament.
Rzucam kwiaty na tor,
którym przejeżdża rewolucja.
Panna roztropna.
Słońce sprawiedliwości.
Amen.

czwartek, 28 października 2010

Włodzimierz Majakowski - Lewą marsz


Mieczysław Szczuka, okładka tomiku Majkowskiego



       
     (marynarzom)



Rozwijajcie się w marszu!
W gadaniach robimy pauzę.
Ciszej tam, mówcy!
Dzisiaj
ma głos
towarzysz Mauzer.

Dosyć już żyliśmy w glorii
praw, które dał Adam i Ewa:
Zajeździmy kobyłę historii! −

Lewa!
Lewa!
Lewa!

Błękitnobluzi,
rwijcie
za oceany!
Zali się pancernikom na redzie
stępiły dzioby ze stali?
Niech się brytyjski lew pręży,
niech ostrą koroną olśniewa −
Komuny nikt nie zwycięży!
Lewa!
Lewa!
Lewa!

Za górą klęsk błyszczą zorze,
słoneczny kraj czeka nowy.
Za głód, za moru morze,
niech zadudni nasz krok milionowy!
Choć najemna otacza nas banda,
choć nas potok stalowy zalewa,
nie zadusi Sowietów Ententa!
Lewa!
Lewa!
Lewa!

Zali wzrok orli zgaśnie?
Czyż ulegniemy w walce?!
Ciaśniej
ściśnijcie światu na gardle
proletariatu palce!
Naprzód pierś podaj nagą,
niech flaga na niebo zawiewa!
Kto tam znów rusza prawą?
Lewa!
Lewa!
Lewa!


1919 r. tłumaczył Antoni Słonimski

poniedziałek, 25 października 2010

Tadeusz Borowski - *** [Kiedy miasto wieczór ogarnie]

Kiedy miasto wieczór ogarnie,
wzdłuż ulicy Książęcej lub Smolnej
pójdziemy spokojnie i wolno,
pod most, pod arkady, pod latarnie

Uśmiechniemy się, będziemy czekać,
będziemy przechodniom wychodzić
                                                                             naprzeciw,
wydziedziczone, nieszczęśliwe kobiety
i nierozumni, samotni poeci.

piątek, 22 października 2010

Stanisław Ignacy Witkiewicz - Do przyjaciół gówniarzy

Przeglądam w myśli wszystkich mych przyjaciół twarze
I myślę sobie, och, psiakrew! czyż wszyscy są gówniarze?
Ach, nie! Jest kilku wiernych, z tymi pojechałbym nawet do Kielc.
A reszta? Ach, reszta, to jest gówno, proszę pani, wprost na szmelc.
Pytacie mnie, czemu do Kielc, a nie do Afryki lub na Borneo?
O, tam łatwiej przyjacielem być wśród tropikalnych puszcz,
Niż gdy za ścianą woła ktoś: puszcz mnie pan, ach, puszcz,
A pluskwy, ach, nietropikalne, mnożą się jak w aparacie tym "Roneo".
O, tak w ohydnej wszawości małego miastka,
Gdy metafizyk głąb wypiera dowolna wprost namiastka,
Gdzie zamiast uczuć wszelkich są tylko jakieś marne substytuty,
A miłość dają tylko, ach, nieszczęsne prostetuty
(Bo krzywych zabrakło już),
A syf i tryper biegną w krok tuż, tuż,
Gdzie zwykła dorożkarska buda zastąpi wszelkie narkotyki świata,
I gdzie jedyne piękno jest: na zgniłych domkach jakaś, proszę pani
wieczorna, ta tak zwana, ach, poświata,
I to wszystko na tle zupełnej nędzy
W smrodzie u jakiejś gospodyni potwornej wprost jędzy,
W ciągłej niepogodzie, co lepsza jest od słońca,
Bo wtedy wszystko zda się bliskim już, ach, końca -
Tak sobie wyobrażam Kielce, symbol, jako szczyt ohydy,
Jak jakiś Paramount najgorszej małomiasteczkowej brzydy.
A może piękne to jest, ach, miasteczko, ach, i nawet miłe
I niełatwo jest w nim złapać nawet kiłę...
W każdym razie tam przyjacielem być i w tych warunkach
Trudniej jest niż w afrykańskich najpiekielniejszych wprost stosunkach.
Gdy człowiek gębą sra,
A tyłkiem podpatruje obroty gwiazd i mgławic dalekich spirale,
Gdy mu muzyczka skądsiś gra,
A on gdzieś przy powale wydusza miliony pluskwich gwiazd,
Gdy beznadziejność dusi jak ohyda iśmierdząca zmora,
Gdy człowiek sobie siebie widzi jak cuchnącego własnym sosem, ach,
potwora -
Może to wszystko przejdzie, ach, a może nie,
W każdym razie to jest wszystko bardzo fe.
A do tego napisane nie krwią, a gównem, bardzo źle.
Ja nie chcę tego, nie, nie, nie!

I nie chcę, potąd mam już ich,
Przyjaciół mych, gówniarzy tych.
Wolę bydło wprost, koty, nie mówiąc o psach,
Robaki, pluskwy, jakieś automaty,
Nawet takie, jak na stacjach, choć bez twarzy,
Co nie mają ni mamy ni taty,
Bo wiem, że kot nie kłamie miaucząc,
A pies swym szczekaniem,
Że krowa mi nie siknie witriolejem w pysk, tylko mlekiem,
Że pluskwa... ale szkoda gadać, proszę pani,
Że świat się roi od drani.
Że, gdy, na przykład, w automat włożę groszy pięć,
To wyjdzie mi na pewno czekoladka,
 A nie kłamliwa mowa, brechnia obłudna i już zbyt, wprost nader hadka
W swym śliskim kłamstwie,
W zaczajonej za nim złośliwości, chęci krzywdy
I zlekceważenia, ach, i zwykłym chamstwie.
Automat nie będzie obśliniać mnie i dusić aż do bólu rąk mych z czułości,
A potem za plecami, albo i przed, to wolę nawet już, robić małych
obrzydliwości,
W imię jakichś urojonych zalet i cnót
Czekając na swego wniebowzięcia już za życia cud -
Bo on jest taki dobry, ach, i doskonały,
Że nie wiadomo już, czy nawet on oddaje kały...
Może on nie sra i nie robi pipi,
Tak, ścierwo, doskonały jest,
Że w samo piękno zamienia się jego najpospolitszy gest:
Jakieś dłubnięcie w nosie,
Czy umazanie ręki w jakimś własnym sosie,
Co lepszy jest od majonezu,
Gdy organ, co go wydaje, piękniejszy od świątyni Diany jest z Efezu...

I tak nie znoszę w ogóle obłudnych gówniarzy,
Ale gdy mymi przyjaciółmi jeszcze śmieli być
I potem się zdemaskowali
- Tym gorzej, jeśli się w gówniarstwie swym tak długo dekowali -
To taki mnie porywa wstyd, że mi jest z tym wprost nie do twarzy!
Precz ode mnie, gatunku wraży!
Niech mi się nie śmie żaden z was nawet śnić,
Bo będę pluć jak Arab i bić!
Niech mi się o nim nigdy więcej najlżej nawet nie zamarzy,
Bo wszystkich razem w kupie
Zwalę czym popadło - dla ekonomii - po olbrzymiej wspólnej dupie.

niedziela, 17 października 2010

Andrzej Bursa - Modlitwa z wymówką

Nie uczyniłeś mnie ślepym
Dzięki Ci za to Panie

Nie uczyniłeś mnie garbatym
Dzięki Ci za to Panie

Nie uczyniłeś mnie dziecięciem alkoholika
Dzięki Ci za to Panie

Nie uczyniłeś mnie wodogłowcem
Dzięki Ci za to Panie

Nie uczyniłeś mnie jąkałą kuternogą karłem epileptykiem
hermafrodytą koniem mchem ani niczym z fauny i flory
Dzięki Ci za to Panie

Ale dlaczego uczyniłeś mnie polakiem?

piątek, 8 października 2010

środa, 6 października 2010

Konstnanty Ildefons Gałczyński - Fragment z "Balu u Salomona"

A kiedy będę bezrobotny,
moja maleńka śpiewna żono,
włożysz kapelusz swój niemodny
i suknię starą, poplamioną.

Ja mam lornetkę w głębi szafy
I rumu resztkę dla rozgrzewki.
Ach, przecież wiem, że ty potrafisz
zrobić obiad z jednej marchewki.

I nikt nie będzie się wybierał
do nas, ni dzwonił, ani pytał...
wreszcie - pocałuj Goldfedera,
Kolasińskiego albo Szmyta.

Pójdę! ach, czemu nie? wiadomo:
Życie to życie, nie przelewki.
Pójdę, jak w transie za oskomą...
Dwa większe rumy dla rozgrzewki!

Goldfeder siedzi na swym kółku:
telefon, brzuch, co się wypina,
biała kawusia z białą bułką.
A ja tak stoję, jak brzezina.

Ach, telefony, telefony!
Człowiek się wstydzi, człowiek się wstydzi.
Nie jestem przecież święty Idzi...
- Pan ma nie tylko nos czerwony,
ale coś więcej. To się widzi.

Ja - takie małe, brzydkie słówko
(człowiek jest słaby, ale krewki)...
- Uszanowanie! - i taksówką...
Dwa większe rumy dla rozgrzewki.

Ach, te podróże, te podróże!
To mżenie lamp w automobilach!
Potem dla żony cztery róże -
I to milczenie, i ta chwila.

I zapach mydła, piekło balii,
duet z posłańcem i z portierem...
A ja bełkoczę: Szmyt w Australii,
wyjechał razem z Goldfederem.

No nic! No nie płacz - spójrz, to stokroć,
ach, nie - to róże. Nie - to storczyk.
A rano źle, a rano mokro -
w południe można spać na dworcu....

Można mieć małe zamarznięte pięści.
I gdzie popatrzysz, tam twój kraj.
Bo bezrobocie to jest nieszczęście,
a praca w firmie - czysty raj!

sobota, 25 września 2010

Adam Mickiewicz - Lis i kozioł

Już był w ogródku, już witał się z gąską;
Kiedy skok robiąc wpadł w beczkę wkopaną,
Gdzie wodę zbierano;
Ani pomyślić o wyskoczeniu.
Chociaż wody nie było i nawet nie grząsko:
Studnia na półczwarta łokcia,
Za wysokie progi
Na lisie nogi;
Zrąb tak gładki, że nigdzie nie wścibić paznokcia.
Postaw sięż teraz w tego lisa położeniu!
Inny zwierz pewno załamałby łapy
I bił się w chrapy,
Wołając gromu, ażeby go dobił:
Nasz lis takich głupstw nie robił;
Wie, że rozpaczać jest to zło przydawać do zła.
Zawsze maca wkoło zębem,
A patrzy w górę; jakoż wkrótce ujrzał kozła,
Stojącego tuż nad zrębem
I patrzącego z ciekawością w studnię.
Lis wnet spuścił pysk na dno, udając, że pije;
Cmoka mocno, głośno chłepce
I tak sam do siebie szepce:
"Oto mi woda, takiej nie piłem, jak żyję!
Smak lodu, a czysta cudnie.
Chce ini się całemu spłukać,
Ale mi ją szkoda zbrukać,
Szkoda!
Bo co też to za woda!"
Kozioł, który tam właśnie przyszedł wody szukać:
"Ej! - krzyknął z góry - Ej, ty ryży kudła,
Wara od źródła!"
I hop w dół. Lis mu na kark, a z karku na rogi,
A z rogów na zrąb i w nogi,

wtorek, 21 września 2010

Michał Kaczyński - jej włosy pachniały chlorem

gdy ostatnio ją spotkałem
wracała z basenu
jej włosy pachniały chlorem
mógłbym w nich utonąć

99.02.25. warszawa

poniedziałek, 20 września 2010

Władysław Broniewski - Bratek [z cyklu Anka]

Wilhelm Sasnal, Bratki - mural w Muzeum Powstania
Przyniosłem bratek z grobu Anki,
stoi przede mną,
i znowu będą chmurne poranki,
w południe ciemno.

Chciałem powiedzieć pani doktor,
że tak mi lepiej,
a ona mnie, żeby zamknąć okno,
będzie cieplej.

A czy tam ciepło w tej jesionowej
wąskiej trumnie?
Chory. W lecznicy. I znów na nowo.
Chciałbym umrzeć.

Złamię termometr, wyleję leki,
precz z medycyną, daleko.
Ale ten bratek, bliski i daleki,
spojrzę - i lekko.

Anka, pożyję, dopóki będę
ten bratek biały
oplatał w miłość, śmierć i legendę,
w tym jestem cały.

2 XI 1961 

wtorek, 14 września 2010

Marcin Świetlicki - Pobojowisko

Leży przy moim boku udaje że śpi czy coś ładnego zostanie z tych zniszczeń?
już zabiliśmy wszystko jasne ćmy szyb dotykają z obu stron
tym czasem cicho sto razy zaznaczała że mnie nie chce
wypróbowałem jednak wszystkie męskie sposoby
jest
jest przy moim boku na cudzym tapczanie
przegrała zwyciężyła
zwyciężyłem przegrałem
leży
ubrany usiadłem daleko siedzę i palę papierosa patrzę przewrócone
stłuczone dwie szklanki z herbatą popielniczka a w niej dwa długie niedopałki
kiedy otworzy oczy ja otworzę ogień!!!!

niedziela, 12 września 2010

Julian Tuwim - Syna poetowego narodziny

 Perkun - Zofia Stryjeńska, 

Prą! Dębowe wrota wywalili,
Wysadzili z zawiasów zawory,
Rozśpiewali się, roztańczyli,
Ni to larwy, ni zapustne zmory,
Umaili kwiatami kędziory,
Aj, pili snadź! dużo pili!

Dmą w piszczałki, tną w grube bastele,
Sowizdrzały, łokietki, poczwary,
Chochlik, Świstak i Boruta stary, 
Pan Twardowski i wiedźma na mietle,
Żydy, pany, mieszczany i chłopy,
Kuse fraki i szerokie popy!

A na przedzie kompanii ochoczej
Marchołt gruby a sprośny się toczy,
Podryguje, opasły, a sapie,
Z tłustej brody małmazja mu kapie,
Kwiczy, bestia, tańcząc, wywijając,
Dylu dylu na badylu grając!

A witajcież mi, goście mili!
A bywajcie mi, śmieszki-wesołki!
Hej, pachołki, w rząd ustawić stołki,
Będziem jedli, będziem miody pili,
A witacieże mi, goście mili!
Racz do izby, kochany Marchołcie!

Chrzciny u mnie! Chłopak – niech go katy,
Tłuścioch pulchny, czerwony, pyzaty,
Patrzcie – leży: ślipska wybałuszył,
A nadąsał się czegoś, napuszył,
Mam ja tęgi frasunek z mołojcem!
Hej Marchołcie, bądź mu chrzestnym ojcem!

Śmiał się głośno, kiedy się narodził,
A na czole maił wieniec różany;
Mleka nie chce – wina piłby dzbany!
Ksiądz dobrodziej oglądać go chodził,
Mówił, że się Antychryst narodził:
Na świat przyszedł – pomyślcie – pijany! 

Ksiądz nie ochrzcił – wy mi go ochrzcijcie!
Toć sto pociech będziem mieli z synem!
A za zdrowie jego mocno pijcie,
A pokropcie go święconym winem,
A wykąpcie go w miodnej kąpieli!
Herasz diabłu i świętoszkom w Rzymie!
Hulaj dusza! Niech świat się weseli!
Dionizy będzie mu na imię!




środa, 8 września 2010

Miron Białoszewski - Niedopisanie

przyjdź
             pismo
                       nosem
                       seksem
                       trafem
                       cudem
                       musem
                       ciurkiem
                       zezem
                       siupem
                       boczkiem
                       truchtem
byleś
         pis-ło

wtorek, 7 września 2010

Maria Pawlikowska-Jasnorzewska - Obraz cnoty

                                            Zuzanna Janin, Widziałam swoją śmierć, 2003
Oto macie ideał człowieka,
podług waszych pojęć moi drodzy.
Uśmiechnięty. Nie klnie. Nie narzeka.
I nikomu nie stoi już w drodze.

Samolubstwa w nim nie odnajdziecie,
które z bólem stwierdzacie u bliźnich.
Piędzi miejsca nie zajmie wam w świecie.
Jeszcze ziemię wam sobą użyźni.

Żony wasze już go nie nęcą.
Wół ni osioł, ani żadna z rzeczy…
Obojętny. Uroczysty nieco.
I niczyim już głupstwom nie przeczy.

Co miał – rozdał, z wolą czy bez woli.
Nawet zrzekł się swej powietrza części.
Niech więc wieniec uznania okoli,
ten ideał bez krwi i bez pięści.

Bez pragnienia, bez buntu, bez siły,
bez pokory, namiętności, pychy!
- Cnót obrazie, moralistom miły,
nie zwycięzco, a ustępco cichy!

Takim chciałabyś widzieć każdego,
czujna Cnoto, dewotko zgorszona!
Bez zarzutu, dalekim od złego,
i pachnącym jak świeca zgaszona.

Złóż błogiemu dygi i pokłony
i oddreptaj, pokrzepiona skrycie,
pełna wzgardy dla nieuciszonych,
płomienistych, niebezpiecznych życiem!

Grzechy ludzkie, żywe, gorączkowe,
pochwalone bądźcie tym wierszem!
Żyjcie myślą, uczynkiem i słowem,
od krwi tęższe i od serca szersze.

niedziela, 5 września 2010

Andrzej Bieły - Słowo

Słowo
W dźwięcznym oddechów
Żarze –
Dźwięczno-płomienny ślad:

W Ducha się przepoczwarza
Wysłany z krtani świat.

W wydechach –
Niepojęte
Dusze urwanych słów:

Krzepną nam kontynenty
Pod podeszwami stóp.

Włada świata
Budową
Słów niezgłębiony śpiew.

I mówi z głębin słowo
Jak Gorejący Krzew.

Lecz ja do słownych
Rajów,
Widnych przez chmury strzęp,
Mam – sobą nie spalając –
Wiecznie wzbroniony wstęp.

Grudzień 1917, Diodowo
                                               tłumaczył: Stanisław Barańczak

sobota, 4 września 2010

Jan Riesenkampf - erotyk

                                                   Władysław Jahl, Cztery lokomotywy, 1931
a czy

a tak a wiesz ze
a słuchaj
och wiesz żebyś to wiedział

czy już zapytać jak się nazywa czy jeszcze czy

wpierw na zegarek

tak ten sam



względny harmider
względna cisza



czy wierzysz w Boga?

przejechał pociąg i następny. Po trzecim odrzekł: oczywiście.

Jan Riesenkampf - *** [teraz w cenie jest na razie]

                      Marcin Maciejowski, portret Jana Riesenkampfa (okładka do tomiku jan.riesenkamf.com, Lampa 2002)
teraz w cenie jest na razie
stanięcie na progu tak ani
jeszcze ani już

że pewnie przed i po a wszystko to
 pomiędzy

kondycja ludzka ludzie kondycja kondycja
mawiał pan od wuefu

czwartek, 2 września 2010

Bolesław Leśmian - *** [Gdy śródlistne trzepoty gilów i jemiołuch]

Gdy śródlistne trzepoty gilów i jemiołuch
Zmącą ciszy cmentarnej ustrój niezawisły-
Cień z trudem z zaniedbanej wychodzi mogiły,
Cały w rdzach i liszajach-podziemny kocmołuch.

Słońce, grzejąc zmarłego, roztrwania po trawie
Złote krzty-złote supły i złote podłużki,
A on zmysłem nicości wyczuwa jaskrawie,
Jak śmierć w słońcu-w kształt nikłej maleje śmiertuszki...

Niezbyt pewny swej jawy i ufny snom niezbyt-
Spogląda oczodołów próżnicą wierutną
W obłoków napuszyście wybujały Bezbyt,
Poza którym nic nie ma, prócz tego, że smutno...

Lecz on smutek w pośmiertnej przekroczył podróży,
Pierś wzbogacił weselem nowego żywota,
A gdy mu nieśmiertelność zbyt modro się dłuży-
Tka snowi wieczystemu wezgłowie ze złota!...

Zazdroszczę mu bo duszę do trosk ma niezdolną,
Nie wie, co to jest-nędza i żal i pustkowie,
Poznał przepych tajemnic! Niech wszystko opowie,
Bo już czas! Bo już dłużej przemilczeć nie wolno!

Lecz w chwili, gdy chcę zwiewne zadać mu pytania,
O słonecznych utrudach, o gwiezdnych mozołach,
Widzę nagle, jak blednąc męczeńsko się słania
Ten zagrobowych ran pleśnią pokryty biedołach!...

W gęstwinie-cieniścieje bezludzie i lśni tam
Zejście nieba na ziemię do drzew na uboczu-
A ja patrzę w mrok jego spustoszałych oczu
I nie pytam już o nic... Już o nic nie pytam

wtorek, 10 sierpnia 2010

Czesław Miłosz - Przy piwoniach

                                                   Józef Pankiewicz, Piwonie, 1923 

Piwonie kwitną, białe i różowe,

A w środku każdej, jak w pachnącym dzbanie,
Gromady żuczków prowadzą rozmowę,
Bo kwiat jest dany żuczkom na mieszkanie.

Matka nad klombem z piwoniami staje,
Sięga po jedną i płatki rozchyla,
I długo patrzy w piwoniowe kraje,
Dla których rokiem bywa jedna chwila.

Potem kwiat puszcza i, co sama myśli,
Głośno i dzieciom, i sobie powtarza.
A wiatr kołysze zielonymi liśćmi
I cętki światła biegają po twarzach.

piątek, 6 sierpnia 2010

Leopold Staff - Wysokie drzewa

                                        Jan Stanisławski, Topole 1901, litografia (winieta do Chimery)
O, cóż jest piękniejszego niż wysokie drzewa,
W brązie zachodu kute wieczornym promieniem,
Nad wodą, co się pawich barw blaskiem rozlewa,
Pogłębiona odbitych konarów sklepieniem.

Zapach wody, zielony w cieniu, złoty w słońcu,
W bezwietrzu sennym ledwo miesza się, kołysze,
Gdy z łąk koniki polne w sierpniowym gorącu
Tysiącem srebrnych nożyc szybko strzygą ciszę.

Z wolna wszystko umilka, zapada w krąg głusza
I zmierzch ciemnością smukłe korony odziewa,
Z których widmami rośnie wyzwolona dusza…
O, cóż jest piękniejszego niż wysokie drzewa!

czwartek, 5 sierpnia 2010

Adam Mickiewicz - Komar, niewielkie licho

Komar, niewielkie licho, lecz bardzo czupurne,
Wyciągnąwszy różeczki i skrzydła poczwórne,
I żądełko krwi chciwe, latał ponad śpiącym
I "Krwi, krwi, krwi, krwi!" wołał głosem bzykającym.

"Drżyj, człowieku, wybiła ostatnia godzina,
Jestem Marat owadów, lotna gilotyna".
Az przebudził się człowiek, czatował po głosie
I za pierwszym ukłuciem pac, zabił na nosie.

Szedł z nieboszczykiem w okno, nie mógł znaleźć śladów
Tej lotnej gilotyny, Marata owadów,
Człowiek, gniotąc go w palcach: "Nie budź śpiących, bracie,
Atomie terroryzmu, owadów Maracie

Kiedyś tak małe licho, nie rób tyle krzyku,
A kiedy chcesz ukąsić, kąsajże bez bzyku.
Jeśli ci krwi potrzeba, gdzie chcesz nos mi wtykaj,
Tylko, kiedyś tak mały, kąsaj, a nie bzykaj".

czwartek, 8 lipca 2010

Konstanty Ildefons Gałczyński - Pieśni




                                                                                                         
I


Gdy próg domu przestępujesz,
to tak jakby noc sierpniowa
zaszumiała wśród listowia,
a ty przodem postępujesz.

A za tobą cienie ptasie
szczygieł, gil i inne ptaki.
Świecisz światłem wielorakim
od sierpniowej nocy jaśniej.

Bo ty jesteś ornamentem
w gmachu nocy, jej księżycem.
Przesypujesz światła w ręku
z namaszczeniem, jak pszenicę.

U twych ramion płaszcz powisa
krzykliwy, z leśnego ptactwa,
długi przez cały korytarz,
przez podwórze, aż gdzie gwiazda

Venus. A tyś lot i górność
chmur, blask wody i kamienia.
Chciałbym oczu twoich chmurność
ocalić od zapomnienia.


II

Pochylony nad mym stołem
we wschodzącej zorzy łunie
ręce twoje opisuję,
serce twoje opisuję;

smak twych ust jak morwa cierpki
i głosu pochmurna słodycz,
i uszy twe jak wysepki,
które z dala widział Odys.

Ten obłok jest twoją twarzą,
ten horyzont, ta akacja.
Pióro maczam w kałamarzu
i litery wyprowadzam.

Niech staną rządek przy rządku
jak ptaki złote i modre,
by z najprawdziwszego wątku
powstał najprawdziwszy portret.

Minął dzień. Wciąż prędzej, prędzej
szybuje czas bez wytchnienia.
A ja chciałbym twoje ręce
ocalić od zapomnienia.

III

Ile razem dróg przebytych?
Ile ścieżek przedeptanych?
Ile deszczów, ile śniegów
wiszących nad latarniami?

Ile listów, ile rozstań,
ciężkich godzin w miastach wielu?
I znów upór, żeby powstać
i znów iść i dojść do celu.

Ile w trudzie nieustannym
wspólnych zmartwień, wspólnych dążeń?
Ile chlebów rozkrajanych?
Pocałunków? Schodów? Książek?

Ile lat nad strof tworzeniem?
Ile krzyku w poematy?
Ile chwil przy Beethovenie?
Przy Corellim? Przy Scarlattim?

Twe oczy jak piękne świece,
a w sercu źródło promienia.
Więc ja chciałbym twoje serce
ocalić od zapomnienia.


IV

Oto jest nasz chleb codzienny,
nasze małe budowanie,
trud uparty i niezmienny,
nieustanne kształtowanie.

Słońce wschodzi i zachodzi,
drzewa kwitną, liście ronią,
my strumień rzeczywistości
kształtujemy własną dłonią.

Jesteśmy cząstką w zespole,
z niego płynie nasza siła —
żeby chleb leżał na stole,
a pracom lampa świeciła;

by czas jak pochodnia płonął
jednako: dzień czy mgła nocna.
Stoimy przy życiu, żono,
jak tkacze przy swoich krosnach.

Z dnia na dzień tkaninę tkamy
wzorzystą dla pokolenia.
Chciałbym i blask naszej lampy
ocalić od zapomnienia.

V

Garniemy się do muzyki,
muzyka to jest nasz festyn,
kochamy trąbki i smyki,
obój, klarnet i klawesyn.

Jest w domu lichtarz nieduży
z wysoką świecą szkarłatną;
ona do koncertów służy,
do dźwięku dodaje światło.

Ty ją zapalasz w godzinie
muzycznej i płomyk świeci
w chwili gdy z głośnika płynie
Koncert Brandenburski Trzeci.

Radość jak poważny taniec
przesuwa swój cień po ścianach.
I pada świecy pełganie
na twarz Jana Sebastiana.

Lipski kantor bardzo mile
uśmiecha się zza oszklenia.
Chciałbym wszystkie takie chwile
ocalić od zapomniena.


VI


Nie jesteśmy, by spożywać
urok świata, ale po to,
by go tworzyć i przetaczać
przez czasy jak skałę złotą.

Choćby i po razy tysiąc
osaczyły nas trudności,
my idziemy blaskiem bijąc
w urodę maszyn i roślin.

W poczekalni kin srebrzystych,
gdy zadymka śnieżna bredzi,
nieraz siadamy strudzeni,
strudzonych ludzi sąsiedzi.

Dnie i noce z nami biegną,
a my z nimi ku przodowi,
w trudzie tworząc piękno, piękno,
które znów służy trudowi.

Z chmury zwisa śnieg z ukosa,
twarz twoją w srebro przemienia.
Chciałbym śnieg na twoich włosach
ocalić od zapomnienia.


VII

Cząstka pracy wykonana
i znów cząstka, i znów cząstka,
i znów noc, i znów od rana
do cząstki dodana cząstka.

Słońce serca nam przeszywa
i biją, wdzięczne blaskowi.
Rękami pchamy tworzywa
od bezkształtu ku kształtowi.

Kształtami świat zaludniają
do prac przyłozóne dłonie.
Tętnią prace. Tak powstają
wiesze, domy i symfonie.

Znów noc. Jak ludzie wysocy
stoją świerki. Śnieg się sypie.
Gwiazdy świecą w głębi nocy
jakby w głębi wielkich skrzypiec.

A za oknem migotliwie
Venus gałąź opromienia.
Chciałbym i ten błysk na oknie
ocalić od zapomnienia.


VIII


Na moście Poniatowskiego
wiatr śnieg ukośnie rozkłada.
Na moście Poniatowskiego
śniegiem kurzy balustrada.

Latarnia w oczy nas razi,
ośnieżona do połowy.
Niewielu ludzi zgromadził
przystanek autobusowy:

tylko nas dwoje. Stoimy
przy tym przystanku nad rzeką
dwoje ludzi w głębi zimy
jak w głębi lasu białego.

Parę by tu wron postawić,
tak ze trzy, pośrodku jezdni,
poobracać je dziobami
ku sobie, na śniegu gwiezdnym.

Niechby stały. Wiatr niech wionie
wzdłuż i chmurom twarze zmienia.
Chciałbym i te trzy łby wronie
ocalić od zapomnienia.


XI


Piszę ten list, moja droga,
z leśniczówki, w chwili takiej,
gdy stoi lampa naftowa
na pudle od kostek maggi.

W pokoju nie ma nikogo.
Zmierzch. Zegarek tyka lekko.
Drzwi się otwarły. Na progu
staje matka leśniczego.

Zatroskana, zatroskana,
cała w cieniach od zgryzoty.
Mówi: „Znowu, proszę pana,
słychać w chmurach samoloty.

Ja się, proszę pana, nie znam,
ale to wielka maszyna.
Ja wiem, że to nic, a jednak
groźny czas się przypomina.”

Matko, podnieś pięść do góry,
miliard tych pęści ma ziemia.
Chciałbym na czole twym chmury
ocalić od zapomnienia.


X

Wybaczcie mi ludzie, jeśli
w tych pieśniach dałem tak mało,
że nie takie niosę pieśni,
jakie nieść by należało;

że tyle tu tych piękności,
ptaków, różnych pobrzękadeł,
złocistości, srebrzystości,
księżyców, Bachów i świateł.

Cóż, kocham światło. Promieniem,
jak umiem, wiersze obdzielam.
O, gdybym mógł, tobym zmienił
cały świat w jeden kandelabr.

Myślę, że po to są wiersze,
ich ruch ku sercu człowieka,
by szerzej szła, coraz szerzej
przez kontynenty jutrzenka,

światłami po wszystkich placach
światłami w każdej ulicy,
ta Eos różanopalca
z dumną twarzą robotnicy.

Jesteśmy w pół drogi. Droga
pędzi z nami bez wytchnienia.
Chciałbym i mój ślad na drogach
ocalić od zapomnienia.

Leśniczówka Pranie, 1953

                                           w wyk. Marka Grechuty

wtorek, 29 czerwca 2010

Bruno Jasieński - Łabędź i Leda. Sprostowanie

                                             Jerzy Hulewicz, Łabędź i Leda


O Łabędziu i Ledzie pewien dema-gogo
Napisał rzecz w „Winnicy” – zakończył ją srogo:

Oto z ptaka o kształtach Wenus Kallipygos
Bigos rozkazał zrobić tam kucharce, czy gos-

Podyni, która potem – o najsroższa z meger!
Zjeść go dała mężowi, ubranemu w „Jaeger”.

Tak to kala poeta serc czysty sentyment,
Z łabędzie czyniąc ludzkich żołądków aliment!...

Każdy rym w tej historii połyska jak klejnot,
Nie braknie romantycznych i lirycznych w niej not,

Lecz koniec, tudzież morał tych dowcipnych skier set
Nieco mija się z prawdą – ja znam inny werset.

* * *
Z bijącym trwożnie sercem, w którym dźwięczał eter,
Wdział łabędź z piór jedwabnych śnieżnobiały sweter,

Po czym udał się dumny, że tak piękny ma dress,
W niedzielę po południu pod wskazany adres.

Zastał Ledę przybraną w cudny zwiewny negliż.
- Nie oddasz go słowami, choć się w słowach bielisz!

(Nie bluźnię ci, poezjo, ni ci nie ubliżam,
Lecz wara twoim rymom od kobiecych pyjam!

Przed cudem, który umie oddać każdy żurnal, 
Ty stajesz zlękła, niema – niczym dworski furnal!

O Muzo, ty wiesz, co to jest damska pyjama,
Ale nie jako Muza – jeno jako dama…)

Zadrżały słodkie uda krągłobiodrej Wenus,
Gdy ujrzała kochanka egzotyczny genus.

On zasię upadł do stóp najpiękniejszej z niewiast,
Przeczuwając w kraj tęsknot najpiękniejszy w śnie wjazd – 

Rzekł cicho, melodyjnym językiem łabędzim:
„O Ledo – jakżeż cudne dziś godziny spędzim!

Nic mi już męka cierpień, łzy i tysiąc klęsk nic – 
Teraz jestem przy tobie - - - umierałem z tęsknic – 

Teraz wiem – być przy tobie i pić twoją rozkosz
I być łabędziem – Ledo! – nie cudnie-ż, nie bosko-ż?”

„Czy zdołasz mi rozewrzeć wszystkich szałów raje?”
Zapytała go Leda – „Szyję na to daję!...”

W miękkim łożu łabędzia cudna, giętka szyja
Opieszcza ciało Ledy, opręża, owija,

Niezmęczona, jedwabna, najsłodsza i mocna,
Aże stało się - łabędź stracił głowę do cna!

Leda drżąca, wstrząsana cudownymi spazmy
Po najskrytszych komórek najtajniejsze plazmy,

Szepnęła wreszcie cicho: „Cudownie to czynisz
Śnieżnopióry łabędziu – teraz czas na finisz…”

On zmartwiał - znieruchomiał – i stał się jak upiór,
I zdrętwiał po obsadki srebnośnieżnych stu piór.

„Ledo – jęknął – co myślisz?” Odrzekła mu Leda,
Co myślała. (To tutaj powiedzieć się nie da…)

„O nieba! – jęczał łabędź – ja, który cię kocham?!
Każdy chłop to potrafi, każdy zdziała to cham!

Czyli jestem łabędziem, czy zwykłym kogutem?
(Tutaj Leda spojrzeniem zmierzyła go kutem)

Łabędziu, który skalasz łabędzią kulturę, 
Nie Ledę – lecz po wieki do łona tul kurę!”

„Kultura? – rzekła Leda – młody przyjacielu,
Tak - bardzo dobrze – może być – środkiem do celu – 

Mniejsza o to – jak nazwiesz ten czy inny wyczyn – 
Nie imam twych skrupułów, ani – może – przyczyn? – 

Trudno” - - - i znowu zwiewny narzuciła strój,
Nucąc z cicha: „O żegnaj łabędziu mój…”

Zrozumiał ptak o kształtach Wenus Kallipygas
Pieśń, którą raz nad stawem zaśpiewał mu Dygas.

Pobladł. Wyszedł Na schodach, skulony w opończy,
Spotkał małżonka Ledy. Pomyślał - „ten skończy…”

I nie bacząc w ulicach na wdzięki panienek,
Wrócił z gorzkim uśmiechem w duszy do Łazienek.

Tam cierpiał przez noc całą okrutnie i łzawie,
Aż nad ranem utopił się w rodzonym stawie,

Odśpiewawszy ostatnią z swych łabędzich kantyk.
I tak zginął ostatni miłosny romantyk…

* * *

Owóż tak, nie inaczej skończył się ten kawał.
A sens? – Jest dużo prostszy, niżby się wydawał.

Każdy przyzna, że wina owej całej biedy
Jest zarówno po stronie łabędzia, jak Ledy.

Więc dorgi czytelniczki, wyjdźmy teraz na łów –
W obronie moralności znajdziem pięć morałów.

Więc najpierw m o r a ł p i e r w s z y: Bywa tak u wielu,
Że wszystko bez wyboru jest ś r o d k i e m d o c e l u…

M o r a ł d r u g i: Czasami tak się coś z czymś spotka – 
Każdy środek do celu – jest c e l e m d o ś r o d k a.

M o r a ł t r z e c i (wart, by go ktoś w marmurze odkuł):
W miłości złota droga jest zawsze w pośrodku.

M o r a ł c z w a r t y: Łabędziu, choć sto lat pożyjesz,
Nie uda ci się – s z y j ą m u r u n i e p r z e b i j e s z!

M o r a ł p i ą t y – ostatni – przyzna Ledzie prefekt,
Bo nie chodzi o defekt, jedynie o efekt:

Jakkolwiek zawikłają się trójkątów matnie,
Mąż zawsze, s i ł ą r z e c z y, m a s ł o w o o s t a t n i e.

* * * 
A cel bajki: Z powodu powszechnej żałoby
Chciałem rzec, że nieprawdą jest tylko, jakoby….
__ __ __ __ __ __ __ __ __ __ __ __ __ __ __ __ 


Bruno Jasieński - Łabądź i Leda


                                            Jurek najkoszmarniejszy Kossak - Leda z łabędziem

Bajka współczesna

W historycznych Łazienkach, wypasiony bułką,
Biały łabądź po stawie pływał sobie w kółko.

Nie zadawał się z braćmi i unikał siostrzyc,
Bo mawiał, że mu skrzydła chcą koniecznie ostrzyc.

Są tacy, co to nie śpi, nie wypije, nie zje,
Tylko chodzi po nocy i pisze poezje.

Łabądź, chociaż nie pisał i nie władał wierszem,
Był jednakże poetą w znaczeniu najszerszem.

I kołysząc się z miną natchnionego barda,
Marzył o białej Ledzie, co biódr swych żar da.

Tęsknił, czekał jej, szukał w każdej czułej parce.
I tak mijały sierpnie, jesienie i marce. 

Raz, gdy przeklinał los swój, próżnych cierpień sprawcę,
Ujrzał ją niespodzianie, na sąsiedniej ławce.

Choć strojna była w suknię, nie antycznie naga,
Łabądź odgadł od razu, że ten strój to blaga.

I nie bojąc się stróżów i ich ciężkich łopat,
Pobiegł do niej w zachwycie i do stóp jej opadł.

I rzekł: „O Ledo, nie wiesz, ile lat już więdnę,
W pożądaniu twych pieszczot, co mi są niezbędne.

Przed ikoną twych oczu, gdzie trzepoce rzęs knot,
Przychodzę ci się w ciszy wyspowiadać z tęsknot.

Pójdź i pożar niesyty mej miłości zagaś, 
Pokaż, żeś stokroć bielsza niźli ja, gdy naga-ś.

Szat tych blichtru się pozbądź, jak najczystsza łza bądź…”
Tak mówił do swej Ledy zakochany łabądź.

Zaś Leda, gdy swój afekt wyspowiadał przed nią,
Zaskoczona tą sceną, trochę niepowszednią,

Odrzekła: „Zanim ogród ten zamykać zaczną,
Zważę pańską ofertę wcale niedwuznaczną.

Lecz pozwól, że zamiast stawiać ci pytania kręte,
Spytam: masz pan mieszkanie, dochody lub rentę?

Czy też w wirze miłości, co przemija wkrótce,
Proponujesz mi lokal w tej łabędziej budce?

Gdybyś był paradyzem, albo strusiem zgoła,
Mogłabym na kapelusz wziąć cię, lub na boa,

Ale bądź tutaj mądra i coś z tego nabądź,
Kiedy twoim kochankiem jest zwyczajny łabądź.

Cóż więc waćpan posiadasz, że potrącę w sedno, 
By stworzyć życie damie, która jest wybredną,

Bowiem dopiero wówczas miłość w blaski skrzy je?”
Mówiono – bąknął łabądź – że mam piękną szyję…

„Szyję?... Tak… Oczywiście… Omal żem nie zgadła,
Ale czyż szyja może być podstawą stadła?

Znam wprawdzie baśń o damie (bajał jakiś wieszcz ot),
Co nad wszystkie przeniosła rozkosz pańskich pieszczot,

Że w miłości zaś nęci mnie przeważnie finisz, 
Bardzo jestem ciekawa, jak to waćpan czynisz.

Zamiast przeto w Łazienkach wikt mieć mniej niż cienki,
Przyjdź pan dzisiaj wieczorem do mojej łazienki.

Mąż w drodze, sługi nie ma, ani ziębi dom ją,
Więc nikt nawet nie zgorszy się naszą sodomią.

Tam mi możesz dowody dać rzeczowe, zaliż
Takiś silny w miłości, jak się tutaj chwalisz”.

To rzekłszy, krokiem płynnym, co się oddać nie da,
Rzuciwszy mu swój adres, wyszła z parku Leda.

Zaś łabądź przygnębiony tym nieszczęściem świeżem
Długo brodził po parku z najeżonym pierzem,

A kiedy mu koledzy doradzali: Spać idź!
Rzekł sobie: „Raz znalazłszy, czyż mam znów ją stracić?!”

I w pogoni za ziemi najpiękniejszą z cór tą
Wyśliznął się o zmroku jakąś boczną furtą.

Lecz, że nigdy za parkan nie wychodził dalej,
Szybko zbłądził wśród ulic, zaułków i alej,

I miast mieszkania Ledy, z chodów, gdzie aż cuchnie,
Odwiedził jakąś obcą urzędniczą kuchnię.

Tam hałastra bachorów, widząc taki kąsek,
Ukręciła mu szyję, jak najprostszej z gąsek,

I z łabędzia o kształtach Wenus Kallypigos
Przez tydzień jedli rosół, potrawkę i bigos.

Na tym koniec. By zamknąć bieg tych zdarzeń mglistych, 
Na zakończenie dodam jeszcze jeden dystych.

Jest pewien stary pewnik, czas by się już przyjął:
Jeśli chcesz posiąść damę – nie czyń tego szyją.